1. pl
  2. en

2013 Green United Music

 

The Golden Age

Run Boy Run

The Great Escape

Boat Song

I Love You

The Shore

Ghost Lights

Shadows

Stabat Mater

Conquest Of Spaces

Falling

Where I Live

Iron

The Other Side

03 lipca 2025

WOODKID - THE GOLDEN AGE

Czy można stworzyć nowoczesny, popowy album elektroniczny, który nie brzmi jak album elektroniczny? A można, jak najbardziej. Jeszcze jak! Za takie właśnie nagrania, w których udało się połączyć popowe piosenki z orkiestrowymi aranżacjami w całkowicie oryginalny, innowacyjny niemalże sposób, odpowiada Yoann Lemoine. Ten francuski artysta o również i polskich korzeniach, stworzył coś, co chyba nigdy wcześniej nie istniało w takiej formie.

 

„Wiedziałem, że jeśli mam zrobić projekt muzyczny, to musi się on różnić od wszystkiego innego, co było na rynku, ale na pewnym poziomie musi być akceptowalny. Więc zdecydowaliśmy się stworzyć muzykę pop ze wszystkim oprócz popowych instrumentów. Na albumie nie ma gitar, klasycznej perkusji ani basu. Postawiliśmy na fortepian, orkiestrowe dźwięki i bity, które mniej lub bardziej wprowadzają rytmy i wyprodukowaliśmy ten album jak album elektroniczny.” – mówi Yoann Lemoine, stojący za projektem Woodkid. Kim jest Lemoine? Rozgłos zyskał jako reżyser teledysków dla takich wykonawców jak Lana del Rey, Rihanna, Harry Styles, Drake, Taylor Swift, Katy Perry, Moby. Ale jak widać, a raczej słychać, Yoann Lemoine nie jest tylko reżyserem, czy artystą wizualnym. Jest artystą wszechstronnym. Poetą, muzykiem, wokalistą, producentem muzycznym i scenarzystą. „Dorastałem przez część mojego życia w Polsce, z moją matką” - stwierdza w wywiadzie dla Gerry'ego Visco z Interview Magazine - „Przeprowadziliśmy się na wieś do Francji, kiedy upadł mur berliński. Moje wspomnienia z dzieciństwa to drzewa, pola i rzeka, a nie krajobrazy miejskie. Zawsze jednak poszukiwałem czegoś egzotycznego, więc mieszkając na wsi, pragnąłem wyjechać do miasta. Ponieważ dorastałem jako dziecko homoseksualne, chciałem znaleźć ludzi takich jak ja. To łatwiejsze gdy pojedziesz do miasta”.

 

Debiutancka, pełnowymiarowa płyta Woodkid to album koncepcyjny opowiadający o dorastaniu. Chociaż sam Lemoine twierdzi, że nie chce, aby ludzie patrzyli na ten projekt jak na jego autobiografię, to gołym okiem widać, że „The Golden Age” zawiera cały arsenał odnośników do takiej narracji. Z jednej strony ta opowieść opiera się na elementach zabawy, na obrazach oglądanych oczami małego chłopca. Z drugiej strony towarzyszą jej refleksje i poważne, dorosłe wnioski, świadome poszukiwanie tożsamości, zrozumienia i emancypacji. Taki swoiście podwójny zabieg narracyjny to mistrzostwo w kreowaniu prawdziwej emocjonalnej więzi ze słuchaczem. A muzycznie „The Golden Age” to nie jest „zwykła” płyta – to starannie dopracowane kinowe doświadczenie. Woodkid snuje swoją wielką, melancholijną, momentami niełatwą, ale ostatecznie triumfalną opowieść poprzez bogate aranżacje orkiestrowe, potężne bębny i swój charakterystyczny głęboki głos. Ten album to eksploracja dzieciństwa, utraty niewinności, trudów dorastania i poszukiwania tożsamości w rozległym, często przytłaczającym świecie.

 

The Golden Age” ma mnóstwo okazji, by błyszczeć, chociażby dzięki temu, jak czasami dzika jest jego aranżacja i produkcja. Jest to również album, który zawiera świetne partie wokalne i instrumentalne, co czyni całość kompozycji niezwykle filmową i epicką. Utwór tytułowy albumu rozpoczyna się spokojnie, cicho, niemalże w atmosferze czci. W delikatny, „zamyślony” motyw składający się z akordów na fortepianie wpisuje się łagodny głos. Ale to fortepian ma tę moc, którą posiada niewiele instrumentów i to właśnie ta moc jest fundamentem pod rozwinięcie, w którym dołączają do niego narastające z tła smyczki i subtelne pomruki dęciaków. Głos Lemoine’a, od początku miękki i wrażliwy, nadaje utworowi refleksyjny ton. I choć w tle do głosu dochodzą kotły, a instrumenty poruszają się w pełnym zakresie między piano, a forte, to Woodkid prezentuje spokojnie tę swoją wyidealizowaną, mityczną „złotą erę” dzieciństwa. Jest to przejmujące zaproszenie, powolne rozwijanie dźwiękowego i lirycznego gobelinu splatającego subtelne piękno i melancholię. Niepokojąco wybrzmiewający dzwon, a potem eksplozja najbardziej charakterystycznego i porywającego utworu na płycie. „Run Boy Run”, bo o nim mowa, to mistrzowska lekcja kontrolowanego chaosu. Utwór jest tak pełen energii kinetycznej, że mało nie zrywa się ze smyczy. Charakterystyczna galopująca perkusja, ponaglające fanfary instrumentów dętych i poczucie uwolnienia tej szalonej, porywającej energii. Wokal Lemoine’a przez mantryczne powtarzanie frazy „Run boy run” nabiera bardziej władczego, niemal desperackiego charakteru. Ten utwór to hymn o nieuniknionym pędzie ku nieznanej przyszłości, a może także o próbie desperackiej ucieczki od dręczącej przeszłości. To wezwanie do działania, pełne emocji, adrenaliny i młodzieńczej ambicji. Po ekscytującym sprincie „Run Boy Run”, „The Great Escape” oferuje tylko chwilę introspekcji i zmianę tempa we wstępie. Potem wciąga w kolejny bieg wypełniony niesamowitą mieszanką wrażliwości i determinacji. Jest nieco bardziej klimatyczny niż poprzednik, z eterycznymi smyczkami i delikatnymi liniami fortepianu tworzącymi rozległą, tęskną przestrzeń dźwiękową nabudowaną na galopadzie perkusji. Z końcem utworu napięcie znika, zastąpione przez uczucie tęsknoty i być może cichą desperację w poszukiwaniu wolności lub miejsca ukojenia w „Boat Song”. Kolejny kawałek pokazuje zdolność Lemoine’a do tworzenia mniej skomplikowanych, mniej bombastycznych utworów, które nadal niosą ze sobą ogromny ładunek emocjonalny. Zwalniając tempo albumu, utwór ten skłania się bardziej ku melancholii, zachowując jednocześnie poruszającą formę orkiestrową. Delikatny, kołyszący rytm, pogrążając się jeszcze bardziej w melancholii, przywołuje obrazy samotnych podróży przez rozległe, wodne przestrzenie. Płynna instrumentacja, z długimi partiami uzupełnia szczególnie delikatny głos, malując obrazy samotności i kontemplacji. Przywołuje chwile introspektywnej izolacji – samotne dryfowanie po wodzie, lub w oceanie myśli, zależy jak bardzo dosłownie to potraktujemy. Świetny, intymny i spokojny utwór, oferujący chwilę wytchnienia przed „I Love You”, jedną z najpiękniejszych piosenek na płycie. Łącząc religijne obrazy, apokaliptyczne podteksty i głęboką tęsknotę, „I Love You” przechodzi od szybkiego marszu do majestatycznego crescendo. Intensywność produkcji i aranżacja są wręcz oszałamiające - instrumenty dęte, perkusja i smyczki tańczą wokół surowych fraz głęboko poetyckiego tekstu. Po emocjonalnej intensywności utworu „I Love You”, „The Shore” oferuje chwilę refleksji. Nie jest to jednak poczucie spokoju po burzy, to gorzkie doświadczenia pierwszych porażek. Rozległy, naturalny krajobraz sprzyja refleksjom. Gorycz rozstania, zawodu, samotności i chwila na zebranie myśli. Zaraz potem pojawia się „Ghost Lights”. Chociaż otwiera się pogrzebowym wstępem, to szybko przeobraża się energetyzującym rytmem i legato dęciaków. Piosenka niejako wznosi się, stając się coraz bardziej zdeterminowana i triumfująca, a jednocześnie zachowuje to poczucie bezradności, daremności w głosie Lemoine’a, który znów śpiewa w sposób, który jest piękny i przejmujący zarazem. „Shadows” to instrumentalne interludium. Jest bardzo spokojny, kojący, niemalże matczyny. Kolejne niezbędne wytchnienie, przed być może, najpotężniejszym, najbardziej imponującym utworem - „Stabat Mater”. Tutaj Woodkid gęsto i bogato czerpie z tradycji klasycznej i sakralnej. To uroczysty, niemal żałobny utwór, bogaty w niosące całość chóry, dźwięczne instrumenty dęte i głębokie, smutne smyczki. Tekst jest bardziej oszczędny niż w pozostałych utworach i być może mniej bezpośredni, ale wrażliwy, niemal bolesny wokal nadaje mu dodatkowego znaczenia. Nastrój utworu jest głęboko elegijny, smutny i przepełniony tą ostateczną akceptacją losu. Może wytrącę tu na chwilę czytelnika z nastroju, ale przypomniał mi się pewien cytat, który moim zdaniem najtrafniej opisuje i idealnie pasuje do „Stabat Mater”. „Z mego wielkiego bólu moja mała piosenka”. Takie jednozdaniowe wypracowanie napisał przed wojną w gimnazjum na temat „Dziadów” Mickiewicza, Karol Olgierd Borchardt, kapitan żeglugi wielkiej, marynarz i pisarz, którego twórczość polecam z całego serca. Wracając do Woodkid, „Stabat Mater” to oda do tego, co utracone, ale także świadectwo wytrwałości. To coś jak spowiedź lub raczej napisanie podartego listu, który nigdy nie został wysłany. W kolejnej odsłonie fenomenalnego albumu powracamy do epickiej, bombastycznej skali w której niemalże nawiedzony (zwłaszcza w refrenach) głos Lemoine’a, uosabia motywy ambicji, ekspansji i ogromu świata, który czeka na odkrycie, a nawet podbój. „Conquest of Spaces” wydaje się być pełną przygód podróżą w nieznane. Wzniosła, wielowątkowa instrumentacja tworzy wrażenie rozległych przestrzeni i śmiałej eksploracji. Następujący po nim „Falling” to króciutki, ambientowy przerywnik. Smutny, powolny i powściągliwy w porównaniu z gęstą produkcją pozostałych utworów. „Where I Live” to chyba najbardziej bezpośredni, albo nawet i przyziemny kawałek z płyty. Pomimo to, nie można mu odmówić determinacji i piękna. To lament i zarazem poszukiwanie odpowiedzi. Niesie ze sobą pragnienie zakorzenienia się, znalezienia miejsca, do którego można należeć w niezbyt przyjaznym świecie, który często wydaje się ogromny i obojętny. I kolejna perła na albumie, który zresztą składa się z samych pereł – jak naszyjnik. To „Iron”. Utwór, od którego wszystko się zaczęło – potężny, agresywny i niezapomniany. Jeden z pierwszych singli i jeden z najbardziej kultowych utworów obok „Run Boy Run”. W intensywnym rytmie trybalnych bębnów bojowych, mitologicznym tekście i militarystycznym kroku „Iron” opowiada o wojnie. Tej wewnętrznej i zewnętrznej. To jest chyba najbardziej kinowy, soundtrackowy utwór w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu – każda linijka brzmi jakby pochodziła ze zwiastuna epickiego filmu. Monumentalny, niemal średniowieczny wstęp do pieśni budowanej z nieustępliwą, niemal wojskową precyzją. Pieśni o walce, odporności i ciężarze egzystencji. Pieśni wykonanej z surową, instynktowną neo-folkową energią. To brzmieniowy filar albumu. Cudo. Album kończy się delikatną nutą. „The Other Side” to pożegnanie. Stonowany, niemal ambientowy epilog z echami wcześniejszych motywów i tematów, który pozostawia słuchaczy z poczuciem słodko-gorzkiego finału. Pełne wdzięku, poetyckie zakończenie wielkiej emocjonalnej podróży. Uff…

 

„The Golden Age” to coś więcej niż tylko zbiór piosenek. To starannie skonstruowana narracja. To nawiedzona, pełna niuansów produkcja, poruszająca się swobodnie pomiędzy surową wrażliwością, a kinową wielkością i rozmachem. Muzyka przepełniona emocjami, dramatyczną estetyką ścieżek dźwiękowych do filmów i pokładami głębokiej introspekcji lirycznej. Wyobraźnia, muzykalność i orkiestracja są dokładnie takie, jakie powinien mieć spójny, kinowy album koncepcyjny, łączący w sobie wielkość i intymność. No właśnie, bo w sercu „The Golden Age” zaklęty jest ten paradoks, że jest to album wielki, ale zarazem głęboko osobisty. Brzmi epicko starożytnie, ale odnosi się do współczesnej alienacji. Jest kinowy, ale oparty na najbardziej intymnych emocjonalnych prawdach. Opowiada o końcu dziecięcej naiwności i bolesnej, ale koniecznej przemianie w kogoś nowego. Ta płyta to katedra emocji zbudowana z orkiestrowych ścian i kinowego światła. To porywająca, poetycka, intymna elegia poświęcona stawaniu się, rozpadzie i pamięci.

 

“Chcę, żeby ludzie czuli się jak herosi, kiedy słuchają mojej muzyki.” - powiedział Lemoine w jednym z wywiadów. Cóż mogę dodać... Yoannie, udało Ci się.

 

P.S. Jeśli ktoś nie zna, niech koniecznie obejrzy sobie na YouTube wszystkie miniatury filmowe (celowo nie nazywam tego teledyskami, bo to głęboko spłycające pojęcie w tym przypadku) promujące album - „The Golden Age”, „Run Boy Run”, „I Love You”, „Iron” oraz koncert Woodkid Live at Montreux Jazz Festival 15.07.2016. Warto.

 

Robert Marciniak

04.07.2025 r.

 

POWRÓT