Czy powinienem napisać coś o sobie? Nie wiem. Ale chyba tak... Raz, żeby się przedstawić, a dwa wytłumaczyć, "co ja robię tu", dlaczego i kto mi kazał, a kto nie pozwolił 😊. Na wstępie chciałbym napisać, że stan mojego nieuleczalnego uzależnienia od muzyki, bo to jest główna przyczyna, dla której się tu spotykamy, trwa ponad pół wieku. I co ciekawe, właśnie znalazłem się w takim momencie, gdy ponad 25 lat tej przygody przypadło na wiek XX, a drugie tyle przypada właśnie na wiek XXI. Gdy tak to sobie to uświadomiłem, od razu pojawił się pomysł na formę i zawartość tej strony – przełom wieków, dwa światy. Perły sprzed lat i elektryzujące nowości. Trochę retro, trochę futuro.
Moja fascynacja muzyką rozpoczęła się od The Beatles, usłyszanych gdzieś zapewne w radio, mniej więcej w połowie lat 70-tych ubiegłego wieku. Bardzo szybko trafiłem na elektronikę Jean-Michel Jarre'a, Vangelisa, Tangerine Dream i oczywiście Kraftwerk… Jestem wręcz przykładowym wychowankiem "Abbey Bahn" - swoistego miksu The Beatles i Kraftwerk, dwóch zespołów, które pokazały, że ramy gatunkowe nie istnieją, a reguły, schematy i zasady są po to, by je łamać. Gdy do tej dwójki dołączył David Bowie, mój muzyczny gust został definitywnie przesądzony. Nie mógłbym już zostać punkiem, metalem, hippisem, poppersem, depeszem, czy kimś w tym rodzaju, albowiem bogactwo różnorodności pociągało mnie znacznie dalej niż ciasnota ram gatunkowych. Do dziś mi tak zostało i słucham naprawdę przeróżnej muzyki, nigdy nie lokując doznań w wąskim jej wycinku. Uwielbiam nowe, intrygujące rzeczy, ale chyba nie skłamię, jeśli powiem, że największym sentymentem darzę dekadę 1977-1986. Wtedy w moim muzycznym świecie wydarzyło się najwięcej. Mógłbym nawet zaryzykować śmiałe twierdzenie, że to w tych latach nagrano najciekawsze rzeczy. No dobra, z pewnymi wyjątkami. Niestety licznymi. No okej... Chyba jednak bardziej prawdziwe będzie stwierdzenie, że w tamtym czasie nagrano tyle samo rewelacyjnych płyt, co i totalnie tandetnych.
- Lubisz muzykę lat 80-tych? – zapytał mnie ktoś kiedyś.
- No jasne! Bardzo lubię – odpowiedziałem entuzjastycznie, choć jak się zaraz okazało, nieopatrznie.
- Stary, no ja też! Szery szery lejdy… marija magdalena… jor e łoman, ajm e men… to były hiciory, co nie?
- A, to jednak nie lubię…
A przecież uwielbiam. Tylko, że nie taką. Chyba właśnie stąd się wzięła moja ogólna niechęć do szufladkowania, gatunkowania itp. zabiegów, tyleż trafnych, co chybionych. Szczerze wyznaję, że drażni mnie pojęcie „ejtisy”. Straszliwie pojemne, zawierające w sobie finezję nowego romantyzmu, jak i tępą łupaninę italo- i eurodisco. Ale co robić... To w latach osiemdziesiątych moja kolekcja nagrań na kasetach i płytach winylowych przybrała ogromne wręcz rozmiary. Działając blisko trzy lata w Akademickim Radio „Amigo”, w cyklicznych cotygodniowych audycjach, zaprezentowałem ponad sto płyt wypełnionych muzyką elektroniczną i pokrewnymi jej gatunkami, praktycznie nie sięgając po te pozycje, które prezentowano w Polskim Radio. To w końcu lata osiemdziesiąte charakteryzują się masowym użyciem instrumentów, w których brzmieniach zakochałem się bez pamięci i na zabój. Syntezatorów. Na ich punkcie literalnie „wpadłem z głową”, jak śpiewa klasyk. Na tyle, że gdy moi rówieśnicy ubrali flanelowe, kraciaste koszule, chwycili za gitary i zaczęli stękać w mikrofony z bólu istnienia, nie zrozumiałem tego zupełnie i "przegapiłem" z rozmysłem. Zostałem z tymi swoimi syntezatorami jak Himilsbach z angielskim, albo McCluskey z OMD. W latach 90-tych wszystko się nieco pokomplikowało...
Początek XXI wieku przyniósł mi nowe fascynacje, ale także realne możliwości zajęcia się muzyką od strony twórczej. W latach 2004-2010 byłem wydawcą, współzałożycielem i współwłaścicielem niezależnego labelu Rage In Eden (początkowo War Office Propaganda), w którym znalazło swoje miejsce wielu artystów sceny industrialnej, dark ambientowej, neoklasyki i innych. W latach 2004-2014 pod szyldem Rukkanor eksplorowałem militarystyczne struktury dźwięku i rytualną głębię ambientu, łącząc je chyba całkiem udanie z estetyką orientalną i sakralną, czego dowodem niezwykle pozytywny odbiór albumu „Deora”, który do tej pory pozostaje moim największym sukcesem, zarówno muzycznym, jak i wydawniczym, komercyjnym. Po latach milczenia, spowodowanego życiowymi zawirowaniami, powróciłem do tej swojej dźwiękorobotniczej działalności. W tak zwanym międzyczasie zostałem także samozwańczym, domorosłym publicystą i dziennikarzem muzycznym. Współpracowałem z Alternation.pl, drukowanym „Przesileniem” oraz ostatnio z Alternativepop.pl, z którego finalnie wszystkie teksty mojego autorstwa zostały usunięte w szalonym akcie jakiejś żałosnej frustracji tamtejszego rednacza, co dziś śmieszy mnie, ale i dalej nie przestaje zadziwiać. Ponieważ zawsze hołduję zasadzie „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, w rezultacie zająłem się pisaniem o muzyce i publikowaniem tych materiałów na własnych zasadach. Czy tym samym "złe" wyszło na "dobre"?
Oceńcie sami.
Robert Marciniak