1. pl
  2. en

1981 Chrysalis

 

The Voice

We Stand Alone

Rage in Eden

Remember (Death in the Afternoon)

The Thin Wall

Stranger Within

Accent On Youth

The Ascent

Your Name (Has Slipped My Mind Again)

30 kwietnia 2025

ULTRAVOX - RAGE IN EDEN

Historia muzyki obfituje w albumy genialne, wybitne i oszałamiające. Jednak każdy z nich ma jakieś szczególne cechy, które odróżniają go od innych. W przypadku „Rage In Eden” w wielkim skrócie można powiedzieć, że jest to przepotężna, emocjonalna, dramatyczna wręcz, atmosfera całości. Wydana w 1981 roku płyta to dzieło, które nie tylko stanowi naturalny pomost między futurystycznym brzmieniem lat 80-tych, a romantycznym, niemalże filmowym, podejściem do kompozycji, ale de facto brawurowo zawłaszcza wszystkie te elementy i wykorzystuje je w sposób niemalże doskonały. Czasami w odniesieniu do płyt używa się takiego pojęcia - „przetrwała próbę czasu”. W tym jednak przypadku mam wrażenie, że podobnie jak w sucharze o Chucku Norrisie, to czas przetrwał próbę tego albumu. W moim prywatnym rankingu, który nie ma zasad, znaczenia i zmienia się nieustająco i w sumie go nie ma, bo nigdy go nie stworzyłem 😊, „Rage In Eden” znajduje się w ścisłej czołówce górnej strefy stanów wysokich i miejsce to zajmuje praktycznie od momentu jej ukazania się na rynku. No dobra… na pytanie jakie trzy płyty zabrałbyś na bezludną wyspę, odpowiadam „Wish You Were Here” Pink Floyd, „Czwórkę” Led Zeppelin i właśnie „Rage In Eden” Ultravox.

 

Tak, wiem… już słyszę te głosy – ale jak to? Przecież „Vienna” to jest przegenialny album, wyznacznik nowych trendów, zawiera tytułowy mega killer hit, zapisany na zawsze w historii muzyki wszelakiej, Romantycy Muzyki Rockowej, samotny człowiek w deszczu, w płaszczu, na peronie... to chyba Tomasz Beksiński… eee poniosło mnie 😊. I to wszystko prawda. „Vienna” jest arcydziełem. Pewnie zresztą będzie jeszcze okazja napisać kiedyś trochę więcej o niej, ale to na „Rage In Eden” Ultravox osiągnął wyżyny arcydzieła absolutnego, nie wpadając głębiej w emfazę. Nigdy wcześniej i nigdy później nie nagrali nic zbliżonego do tego poziomu. Może nie jest to materiał tak natychmiastowo wciągający jak „Vienna”, ale jest o wiele bardziej złożony i ambitny. Aranżacje są dopracowane w niezwykle subtelnych szczegółach, teksty zawierają wiele głębi, a energetyczny, nieco ekstatyczny ton „Vienny” został zastąpiony przemyślanym, nastrojowym, niemal przygnębiającym klimatem. Nie ma tu entuzjastycznych zrywów typu „New Europeans”, czy „Passing Strangers”, ale jest głęboka, intensywna treść liryczna i dopracowane, przepiękne w swej melancholii aranżacje. To, co jeszcze wyróżnia "Rage In Eden", to nie tylko znakomite kompozycje, ale również wybitna produkcja. Dzięki pracy Conny'ego Planka, jednego z największych wizjonerów muzycznej inżynierii dźwięku, album brzmi niesamowicie klarownie i nowocześnie, nawet po upływie czterech dekad. Każdy dźwięk jest dopracowany do perfekcji, od subtelnych pogłosów i delayów, po eksplodujące wręcz dynamiką bębny. Jest takie powiedzenie, że dobra muzyka nie ma terminu przydatności do spożycia. To jeden z dowodów prawdziwości tego stwierdzenia. Mogę się założyć, że za kolejne cztery dekady, artystyczna pozycja „Rage In Eden” będzie w dalszym ciągu niezachwiana, o ile oczywiście ludzie będą jeszcze w ogóle słuchali jakiejkolwiek muzyki. Podkreślam – muzyki.

 

Wszystko to razem sprawia, że mogę jedynie powtórzyć za Midge’em Ure’em – to jest również i dla mnie album absolutnie wyjatkowy i najbardziej ulubiony z ulubionych. W wywiadzie dla „Super Deluxe Edition” z 30.09.2022, wokalista i gitarzysta Ultravox, wspominał prace nad albumem:

 

„…To było odważne nagranie i […] jest to prawdopodobnie mój ulubiony album Ultravox. W przypadku „Vienny”, przed wejściem do studia koncertowaliśmy z większością utworów, więc nagranie poszło niewiarygodnie szybko. To były tylko trzy tygodnie. Nagranie „Rage In Eden” trwało trzy miesiące. Większość ludzi spodziewała się drugiej części „Vienny”, ale my tego absolutnie nie chcieliśmy. Pojechaliśmy do studia Conny'ego Planka na odludziu gdzieś za Kolonią bez żadnych pomysłów. Mieliśmy może jakiś riff lub progresję akordów, ale nie mieliśmy żadnych gotowych utworów. Stworzyliśmy cały album w studiu. Studio Conny'ego i jego kreatywność stały się naszym dodatkowym instrumentem. Byliśmy wtedy albo niesamowicie odważni, albo niesamowicie naiwni i głupi, ale wyszło bardzo dobrze. Stworzyliśmy album, którego nie moglibyśmy zrealizować w żadnych innych okolicznościach. Ten album ma swój rys, atmosferę, mrok, którego nie można wymyślić. Był odzwierciedleniem tego, gdzie byliśmy i kim byliśmy w tamtym momencie. Jeśli spędzisz trzy miesiące w studio w samym środku nikąd, na niemieckiej wsi, będziesz miał swoje wzloty i upadki. Znajduje to odzwierciedlenie w muzyce. Niektórych piosenek nie moglibyśmy napisać, gdybyśmy nie tworzyli ich w ten sposób. Nie moglibyśmy usiąść przy pianinie i napisać „Your Name (Has Slipped My Mind Again)”. Nie mogliśmy zobaczyć ostatecznego obrazu, gdy go tworzyliśmy, ale wiedzieliśmy, że będzie on interesujący. Kiedy został ukończony, wszyscy byliśmy z niego zadowoleni. To świetny przykład dobrze współpracującego zespołu.”

 

W tym miejscu najwyższa pora na przedstawienie piątego Ultravoxa. Tak jak George Martin był piątym Beatlesem, tak Konrad „Conny” Plank to człowiek, bez którego nie powstałyby „Systems Of Romance”, „Vienna” i „Rage In Eden” w takiej formie, jaką znamy. Człowiek legenda, współpracujący z Kraftwerk, Neu!, Ash Ra Tempel, Eurythmics, DAF, wymieniając tylko niewielu wielkich. Conny w 1970 roku rozpoczął budowę jedynego w swoim rodzaju stołu mikserskiego, według swojej specyfikacji, którą tylko on potrafił zrozumieć. To było jego dziecko, nieustannie ulepszane przy użyciu komponentów, które sam konstruował, bądź testował. Conny Plank był właściwie jedyną osobą, która mogła przy konsolecie pracować. Dostosowany rozmiarami do warunków fizycznych Planka, 56-kanałowy mikser, ręcznie laminowany drewnem pochodzącym z wiśni z jego własnego ogrodu, był orężem, który praktycznie tak jak Conny, nie uznawał żadnych ograniczeń. Proces udoskonalania tego stołu trwał do samej śmierci Planka w 1987 roku. Ale sam pulpit to nie wszystko, liczyła się przede wszystkim niesamowita wrażliwość i pomysłowość producenta. Jeszcze raz Midge Ure:

 

„…Conny opisywał utwory bardzo plastycznie. Na „Vienna” powiedział: „Widzę starego człowieka grającego na pianinie w pustej sali balowej. Gra tę samą melodię od 40 lat i jest już bardzo zmęczony”. I takie jest właśnie brzmienie fortepianu w tej piosence. Na „Rage In Eden” było to: „Czy nie byłoby wspaniale, gdyby piosenka znikała w przestrzeni, a fale radiowe rozpadały się do momentu, aż w ostatniej sekundzie usłyszysz, jak ktoś to wyłącza?”. Tak właśnie zrobił. Słuchaliśmy rezultatu, mówiąc: „Wow, to jest świetne!”. Taki język opisywania dźwięku był dla Conny'ego w większym stopniu językiem porozumiewania się, niż mówienie po angielsku.”

 

Jesienią 1981 roku byłem już całkowicie zanurzony razem z głową w brytyjskiej muzyce nowofalowej, noworomantycznej i z wypiekami na uszach odkrywałem i śledziłem dokonania Gary’ego Numana, The Human League, Japan, Visage… cóż, mógłbym tak wymieniać bez końca! W każdym razie, gdy w wyniku przedziwnego splotu wydarzeń podczas koncertu grupy Turbo w kinie Promień w Szczecinie w 1980 roku, wszedłem w posiadanie płyty „Vienna” Ultravox, natychmiast pojąłem co wyróżniało ten zespół z całego nurtu noworomantycznego. Nie znałem wtedy historii grupy, więc „Vienna” była dla mnie albumem debiutanckim, na którym Ultravox wykroczył od razu poza swój moment w historii popu. No ok, w pewnym sensie miałem rację. Był to debiut drugiej odsłony zespołu. Najbardziej uderzyło mnie porywające melodyjne ciepło ich muzyki, wynikające m.in. z bogactwa aranżacyjnego. Niesamowity głos wokalisty, metronomiczna wręcz perkusja bez wydziwiań i wygibasów z solidnie osadzonymi basami z syntezatorów i z gitary, no i rozsypujące się girlandy fortepianu, łkające skrzypce, zawodzące solówki na gitarze… Czegoś takiego jeszcze nie grano. Przynajmniej nie pod moim sufitem. W zimnych czeluściach futuryzmu Gary Numana, The Human League, czy wczesnego OMD nic nie wybuchało, nie rozrywało się kaskadami dźwięków. Wszystkie te formacje produkowały killerskie hiciory, to prawda, ale to Ultravox miał niesamowite linie syntezatorów, gitar, skrzypiec, wiolonczeli osadzone w potężnej sekcji rytmicznej. To nie było odhumanizowane, ascetyczne granie. Cztery muzyczne wulkany wyrzucały tęgie pokłady ludzkich emocji, momentalnie zauraczając słuchacza. Do dziś dziękuję Opatrzności, która w newralgicznym momencie powstrzymała mnie przed zakupem znanego już mi z radia „Point Of Entry” Judas Priest (na marginesie - przezacna płyta!) za 1100 ówczesnych złotych, kusząc skutecznie ceną jedynych siedmiu „paczek” (tak się kiedyś określało stuzłotówkę) za „Viennę” nówkę sztukę, trochę w ciemno, bo poza tytułowym utworem nie znałem nic więcej… „Nie będziesz żałował, chłopie, mówię ci. Przywiozłem komuś, nie zjawił się, nie będę wiózł jej z powrotem do Poznania…” – kusił sprzedawca, a ja mu uwierzyłem i… miał rację. Nie pożałowałem. Rok później z okładem, za „Rage In Eden” drżącą ręką płaciłem 1250 zł bez targowania, szczęśliwy, że wypatrzyłem ją na giełdzie przed kumplami… I wiecie co? Jeszcze bardziej tego nie żałowałem!

 

Jak naturalne wydają się słowa

Całej mowy skierowanej do mnie

Słyszałem je już kiedyś

Znam to uczucie

Obce emocje w umyśle

Zmieniają granice do odnalezienia

Widziałem je już kiedyś

Ktoś płacze w moich ramionach

 

„The Voice”*

 

Wybuch niesamowitej ściany dźwięku z bliżej wysuniętym, stonowanym głosem Midge’a Ure w zwrotkach, lecz dziko eksplodującym w refrenie, dziwnie krótkim, jakby uciętym… ale za chwile powtórka i syntezatorowe solo, którego modulowany zaśpiew miksuje się tak idealnie z gitarą, że praktycznie ciężko odróżnić kiedy który instrument wysuwa się na plan pierwszy. Już od pierwszych dźwięków "The Voice" wiadomo, że mamy do czynienia z czymś niezwykłym. Ten utwór to prawdziwy hymn nowej fali, wypełniony syntezatorowymi pejzażami aż po horyzont, pnący się w czasie dramatycznym wokalem Midge'a Ure'a i pulsującym rytmem perkusji. To nie automat, to Warren Cann, perkusista według którego ustawiało się metronomy… Utwór, który buduje napięcie niczym scena z thrillera, zwiastując nadchodzącą burzę emocji. Zaczęło się więc od trzęsienia ziemi, jak u mistrza Hitchcocka. Szczerze powiem, że pamiętam ten moment, gdy porażony dogłębnie mocą „The Voice”, chciałem przerwać odtwarzanie całości i wrócić na początek rozbiegu. Chciałem chyba podświadomie zakatować się za pomocą tego jedynego, pierwszego utworu odtwarzanego milion razy pod rząd. Ręka już mi zawisła nad dźwignią podnoszącą ramię z igłą w gramofonie z zamiarem przesunięcia go znów na początek. Zawahałem się jednak sekundę i popłynęły dźwięki kolejnego utworu. Nie ukrywam, w tym momencie zostałem „rozjechany” totalnie. Faktycznie, na początku spodziewałem się czegoś w rodzaju „Vienna II” z delikatnym, pomału rozwijającym się motywem na wstępie, coś na kształt „Astradyne”. Nic z tego. Od pierwszych taktów dostałem solidnie w tubę i oszołomiony, mogłem tylko śledzić, co będzie dalej. A dalej było jeszcze grubiej.

 

Słowa brzmiały jeszcze wokół naszych głów

Być może zabrnęliśmy już za daleko

Będziemy walczyć do końca, kolejny raz

Ucisk twej dłoni wokół mojej dłoni

Tak wzbudzający litość i kruchy

Sprawia, że krwawiące serca znów zaczynają bić

 

„We Stand Alone”*

 

Jak juz wspomniałem, w przeciwieństwie do Numana, czy wczesnego The Human League, Ultravox miał to ciepło i moc, które były o wiele bardziej dla mnie atrakcyjne. Syntezatory? Oczywiście, są obecne w całym miksie, ale „We Stand Alone” to przede wszystkim gitarowy, rockowy killer. Fantastyczne frazowanie i ostry dźwięk. Poezja. Mógłbym wyłączyć lewy kanał, żeby słuchać tylko non stop tego „kanciatego” grania gitary z prawego, gdyby nie to, że w lewym też się dzieją cuda. Do tego melancholijnie hipnotyzujące motywy syntezatorów i ten śpiew rozrywający duszę na strzępy… Mamuniu, co tu się wyprawia???

 

Usiedliśmy i oglądamy martwe formy

Surowe i skamieniałe

Napięcie pustej sceny przykuwa naszą uwagę

Lecz wzdychamy, mrucząc pod nosem

I skupiamy się na głównej fasadzie

Za nieprzystępnymi oknami

Wiadomości z gazet

A my napisaliśmy imiona na książkach, które pożyczyliśmy,

tak jakby mogły nas jeszcze bardziej zbliżyć.

I wyrzuciliśmy to wszystko, by skupić się na głównej fasadzie

 

„Rage In Eden”*

 

Teatralny, czy raczej filmowy sposób pisania tekstów przez Midge'a Ure'a jest czymś, co naprawdę wyróżnia Ultravox. Teksty na „Rage In Eden” złożone są ze splecionych ze sobą scen, fragmentów, akapitów. Nie są to opowieści reportażowe, komentatorskie. Ten styl przypomina nieco Bowiego, w tych momentach, gdy celem jest nakreślenie swoistego klimatu. Porównałbym je do filmowych ujęć pozbawionych dialogów, gdzie gra opis - ruch kamery, drugi plan, scenografia. Są jednak poruszające i przekonywujące. Teksty i sposób ich przekazania, to ogromne atuty tego albumu.

 

Cisza wypełniła cztery ściany

Surowym i ciężkim spokojem

Czy kochankowie, czy przyjaciele

Wszyscy poczuli to samo

Otoczyła nas swym ciepłem

A my podnieśliśmy nasze kieliszki

I wypiliśmy za czasy, w których żyliśmy

Lecz nie zobaczymy ich więcej

Obrazy z przeszłości wciąż będą nas prześladować

I tam będą trwać

 

„I Remember ( Death In The Afternoon )”*

 

Po lekkim „oddechu” prześlicznego utworu tytułowego, następuje grand finale pierwszego aktu. „I Remember (Death In The Afternoon)” to jeden z najwspanialszych utworów muzycznych ever. Cała kompozycja jest niesamowicie nośna, a solo gitarowe po prostu zapiera dech w piersiach. Grane długimi dźwiękami, płynne i wznoszące się nieubłaganie do niebotycznie satysfakcjonującego finału jest kwintesencją stylu, jaki Ultravox osiągnął na „Rage In Eden”. Tutaj mogę się pokusić o może ryzykowne, ale dogłębnie prawdziwe stwierdzenie, że Ultravox byli w tamtym czasie bardziej awangardowymi twórcami i prawdziwymi spadkobiercami estetyki rocka progresywnego, niż większość grup spod tego szyldu. Dlaczego tak sądzę? Dlatego, że akt drugi w postaci strony B albumu, udowadnia to bezapelacyjnie samą muzyką. Poza tym, posłuchajcie „Vital Signs” Rush z „Moving Pictures”, czy całego następnego albumu kanadyjczyków - „Signals”. Lifeson i Lee nie ukrywali, że byli wtedy pod ogromnym wrażeniem Ultravox. Fascynacji Warrenem Cannem nie podzielał zapewne perkusista Rush, Neil Peart 😊. No i bardzo dobrze, bo zestawienie „ultravoxowego” grania Alexa Lifesona z fenomenalnymi partiami perkusji Pearta, zanurzone w basowo-syntezatorowym sosie Geddy’ego Lee, stworzyły bajeczną, fenomenalną wartość. Ale o tym już innym razem.

 

 

A ci, którzy tańczą, będą się kręcić i obracać

A ci, którzy czekają, nie będą już czekać

A ci, którzy mówią, usłyszą słowo

A ci, którzy szydzą, znikną i umrą

A ci, którzy się śmieją, z pewnością upadną

A ci, którzy wiedzą, zawsze będą czuć cienką ścianę na plecach

 

„The Thin Wall”*

 

Uwielbiam sposób, w jaki „Rage In Eden” jest „sekwencjonowany”. Każdy z utworów opiera się na poprzednim, tworząc organiczną całość. Myślę, że Conny Plank zasługuje na nieśmiertelną sławę i miejsce w panteonie największych producentów, z jednej strony za wycyzelowane i wysublimowane brzmienie tego albumu, z drugiej strony za jego finalny układ. Każdy kolejny kawałek to podróż przez niezwykle bogate dźwiękowe krajobrazy, ale strona B to już prawdziwa pielgrzymka. To samo dotyczy warstwy lirycznej, która z kawałka na kawałek coraz bardziej układa się w całość. Po przesłuchaniu nie mamy wrażenia, że wysłuchaliśmy kilku osobnych, różnorakich, niezwiązanych ze sobą opowieści – jednej o motorach, drugiej o dziewczynach, trzeciej o dziewczynach na motorach. Nie. Po przesłuchaniu całości przepełnia nas świadomość, że oto odbyliśmy całą drogę i dotarliśmy wraz z narratorem do celu - w miejsce dość tajemnicze, ale zarazem piękne. Wtedy zrozumiałem, dlaczego teksty na wkładce napisane są ciurkiem. Jednym, nieprzerwanym ciągiem. I dlaczego album zaczyna się masywną ścianą dźwięku „The Voice”, a kończy szeroko otwartą przestrzenią „Your Name (Has Slipped My Mind Again)”.

 

Utknąłeś w pożyczonym czasie, masz spocone dłonie i zziębnięte czoło

Uwolniona panika sprawia, że się śmiejesz i płaczesz na przemian

Zastygasz w bezruchu, aż hałas zaniknie, szuranie zza drzwi

Gardło masz zaciśnięte, dusi i pali cię na przemian

Oczy przyzwyczają się do ciemności

I zduszony krzyk, który się nie wydostanie…

 

„Stranger Within”*

 

„Stranger Within” to serce albumu. Prawdziwe dzieło sztuki, w którym Ultravox oddaje się bez reszty dźwiękowemu eksperymentowi. Jestem przekonany, że Conny Plank jest w tym utworze znacznie więcej niż tylko producentem. Wyobrażam sobie, jak używając niezwykle obrazowego i sugestywnego języka przekonuje zespół do rozwinięcia początkowego motywu w monumentalną, transową kompozycję, która rozwijając się stopniowo hipnotyzuje filmową wręcz dramaturgią. Niepokojące syntezatory, motoryczna perkusja i emocjonalne frazy Ure'a tworzą epicki utwór, który mogłby służyć za ścieżkę dźwiękową do dystopijnego filmu, w którym np. generał dyktator wypowiada wojnę swoim obywatelom i za pomocą podległego mu wojska zaprowadza krwawy „porządek”. Poza ofiarami śmiertelnymi, pozostawia tysiące złamanych życiorysów i karier. Jak ojciec mojej koleżanki – inżynier ze stoczni, który wyrzucony z pracy z wilczym biletem, musi wyplatać koszyki z wikliny, aby utrzymać rodzinę. Jest grudzień 1981 roku, mam lat 17, kończy się ostatni rok umownego, metrykalnego dzieciństwa, w następnym wejdę już w dorosłość, która budzi tylko strach i obawy. Dostanę dowód osobisty i książeczkę wojskową. Jeszcze korzystam z „pożyczonego czasu”, bo jeszcze chodzę do szkoły, ale ogarnia mnie strach, który paraliżuje… co potem?

 

Cóż to za faza, którą przechodzę?

Jakże cenne lata

Proszę, weź mnie za rękę i pozwól mi znów oddychać.

Młode, bolesne łzy

Potykamy się, ślepo goniąc po coś nowego i coś grzesznego

Zabierasz mój czas, żyjesz moim życiem dla mnie

Cóż zrobiłem, by zasłużyć na taką karę?

Wysysasz ze mnie wszystko

Moje ciało płacze

Potykamy się, ślepo goniąc za nagłymi emocjami i trwałymi wspomnieniami

 

„Accent On Youth”*

 

Po rytmicznie wznoszących się modulacjach klawiszy w refrenie pod koniec „Accent on Youth” (to kolejny z moich ulubionych muzycznych momentów na całym albumie) dochodzimy do przewspaniałej solówki skrzypcowej „The Ascent”, a następnie fortepianowej kaskady i przeszywającego glissanda w jego kulminacji. Nagle wszystko urywa się z echem głuchego uderzenia…

 

Trudno się skupić w tym świetle

Jest mi coraz cieplej i czuję się coraz bardziej ociężały

Serce kołacze w obłędnym strachu

Podobno jest coś do zapamiętania

Zaciskam pięści, ale bez żadnych uczuć

Ściany wokół mnie wirują i kołyszą się

W pamięci migający obraz moich wizji

 

A Twoje imię znów wyleciało mi z pamięci

 

„Your Name (Has Slipped My Mind Again)”*

 

Lekka zmienność tempa finałowego utworu, jego „pływanie”, wraz z brakiem podkładu rytmicznego, literalnie niemalże wyrzuca słuchacza w przestrzeń. To jak skok z wysokiego brzegu. Ekstatyczny lot zanim przebijemy taflę wody i zanurzymy się w chłodnej toni. Jeden z najmocniejszych momentów na całej płycie, a może najmocniejszy? Porywające zakończenie całego albumu. „Your Name Has Slipped My Mind Again” jest przesiąknięty pogłosem, echem i sustainem. Jego koniec jest jak zatrzymana klatka na końcu intensywnego filmu. Dobrnęliśmy do końca, ale napisy końcowe nie pojawiają się. To już? Mamy wyjść, choć wcale tego nie chcemy?

 

„Rage In Eden” wpłynęło bezapelacyjnie na rozwój muzyki elektronicznej, synth-popu i rocka alternatywnego. Do dziś wielu twórców powołuje się na fascynację tym albumem. Jego unikalne połączenie brzmień syntetycznych z organiczną dramaturgią, uczyniło go jednym z najważniejszych albumów lat 80-tych i jest niezbitym dowodem na to, że muzyka popularna może być jednocześnie ambitna i emocjonalna. Jeszcze raz Midge Ure:

 

„…To było w czasach, gdy muzyka mogła być eksperymentalna, gdy można było się bawić i wciąż mieć szansę na dostanie się do radia. Wkrótce potem musiały to być trzyminutowe popowe piosenki, ale w tamtym momencie było jeszcze miejsce na eksperymenty.”

 

Dziś "Rage in Eden" to nie tylko klasyk, ale wręcz manifest artystycznej odwagi i bezkompromisowego podejścia do brzmienia. Wciąż brzmi świeżo i poruszająco, a jego melancholia i wizjonerskie podejście do muzyki sprawiają, że słuchanie go to prawdziwe przeżycie. To nie jest zwykły album, to bardzo emocjonalna podróż, która wciąga i nie pozwala o sobie zapomnieć. To arcydzieło progresywnej nowej fali i syntezatorowego romantyzmu.

 

Są dwa momenty w karierze Ultravox Mk. 2 (tej odsłony z Ure’em), nad którymi nie potrafię przejść do porządku dziennego. Pierwszy to „U-VOX” (i spuśćmy tym samym miłosiernie zasłonę milczenia nad tym albumem), a drugi to oddanie produkcji świetnego „Quartet” George’owi Martinowi, przez co przeogromny potencjał tamtych kompozycji został skierowany na tory wygładzonego brzmienia synthpopowych piosenek. Żeby było jasne – uwielbiam „Quartet” i rozumiem, że zespół nie miał już ochoty i sił na eksperymenty, powtórzenie izolacji i ciężkiej pracy na odludnej wiosce nieopodal Kolonii, ale czasami w głowie mi pobrzmiewają takie „Reap The Wild Wind”, czy „Hymn” wyprodukowane w manierze „The Voice” i robi mi się szkoda, że zdecydowali się odejść od starego, dobrego Conny’ego…

 

P.S. Ostatnia kwestia, którą chciałbym poruszyć - okładka albumu jest jedną z moich ulubionych okładek płytowych w ogóle. Gdybym miał mnóstwo pieniędzy, kolekcjonowałbym winyle we wszystkich możliwych wydaniach, nie dla jakiejś „magii brzmienia”, ale dla poligrafii. Dla tych dużych okładek, na których wszystko było czytelne. Nieoceniony Peter Saville wymyślił coś w stylu art deco, co doskonale uzupełnia muzykę. Wygląda jednocześnie elegancko, nowocześnie, starożytnie i klasycznie. Uwielbiam!

 

*Wszystkie fragmenty tekstów © by James Ure/William Lee Currie/Christopher Thomas Allen/Warren Reginald Cann w swobodnym tłumaczeniu moim. I na marginesie - rola Midge’a Ure’a w powstawaniu tekstów i lwich części kompozycji jest niekwestionowana. Jednak w „liście płac” uwzględniony jest cały zespół, bo wiadomo, że nic tak nie psuje relacji, jak niejasna sytuacja z kasą. Za taki gest, mój szczególny szacunek dla niewysokiego Szkota z głosem jak dzwon.

 

Robert Marciniak

24.03.2025 r.