1985 Cramboy
The Waltz
St. John
Bonjour Tristesse
Hugging The Earth
In A Manner Of Speaking
Some Guys
Holy Wars
Watching The Blood Flow
Egypt
Są takie albumy, które wchodzą w zmysły i niepokoją duszę jak obrazy, które z daleka wydają się odpychające, denerwujące, wdzierające się swoim dysonansem w spokojną przestrzeń. Początkowo mogą drażnić, budzić sprzeciw, ale z czasem absorbują coraz więcej uwagi. Gdy znajdziemy odpowiednią odległość i warunki, wciąga nas atmosfera, nastrój, detale, w końcu dajemy porwać się chwili i emocji. Ja tak mam praktycznie z każdym przesłuchaniem „Holy Wars” zespołu Tuxedomoon, płyty wydanej czterdzieści lat temu, w 1985 roku. Ten album to dla mnie właśnie takie dzieło – pozornie odpychające, a w rzeczywistości głęboko emocjonalne, niepokojąco duszne, a przy tym cały czas aktualne. To płyta, która gdy już się do niej przekonamy, za każdym razem bez reszty wciąga do swojego świata mroku, niepokoju, obłędu, kruchości ludzkich emocji. To płyta skrajnie eklektyczna, ale paradoksalnie spójna – jak mozaika ułożona z kawałków snów, filmów noir i lęków powojennego świata. Chyba mógłbym pokusić się o dość śmiałą tezę (i ją obronić), że to album nie tyle do słuchania, co do przeżywania.
Truizmem wydaje się być stwierdzenie, że Tuxedomoon nigdy nie byli zespołem łatwym. To oczywiste. To nie jest muzyka dla każdego. Dla tych jednak, którzy chcą słuchać naprawdę, „Holy Wars” może być duchowym przeżyciem. Ten album to ich opus magnum – teatralny, postmodernistyczny, ale też porażająco ludzki. Cały czas przypomina nam o tym, że świat nie jest prosty, a uczucia – jeśli istnieją – nie dają żadnych odpowiedzi. Wręcz przeciwnie, namnażają tylko kolejne pytania. A słowa są zbyt ubogie, aby szukać w nich porozumienia i nie trafiają do swoich adresatów. Ten album zbudowany jest jak poemat i tak jest zaprezentowany na nagraniu – pełen nieoczywistych skojarzeń, dźwięków jak niedopowiedziane emocje, i słów, które nie uspokajają, tylko przeciwnie - wywołują drżenie. To nie jest płyta, która się kończy, gdy wybrzmi ostatni utwór. Ona zostaje z tobą, siedzi w kącie pokoju, cały czas jest. A raczej tkwi. Jak cierń. Opowieść na „Holy Wars” nie jest klasyczna, linearna, ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Ona od razu na wstępie buduje określone napięcie i bazuje na tej emocjonalnej spójności do końca.
Otwierający album „The Waltz” to przepełniona dekadencją groteska w stylu noir. Po quasi-jazzowym wstępie, trzymającym się od biedy jakiegoś metrum, całość zaczyna się stopniowo rozjeżdżać w jakimś niesamowitym, chwiejącym się „pijanym” brzmieniu. Duszą tej kompozycji jest ironia. Nie mamy o czym mówić? Zatańczmy walca. Taniec jako symbol iluzji normalności w świecie, który dawno zwariował. Kolejny, poruszający kawałek to „St. John”. W tym zahaczającym o szaleństwo „kazaniu” odnajdujemy odwołania do Św. Jana od Krzyża. Tekst został zaadoptowany z szesnastowiecznego wiersza „Vivo sin vivir en mí” („Żyję, nie żyjąc we mnie”) Świętej Teresy z Ávili.
I tak jest to nieustanna śmierć
Bez żadnego wyjścia
Boże, wysłuchaj mnie, to, co mówię, jest prawdą
Nie chcę takiego życia
W tych zdaniach zawiera się gorzki komentarz do duchowej pustki obecnych czasów. Muzyka i tekst przypominają liturgię odprawianą przez kogoś, kto stracił wiarę, albo przynajmniej mocno zwątpił. Prorok przemówił, ale jego słowa gdzieś przepadły. Nikt nie zwraca na nie uwagi, zginęły w tumulcie komunikatów współczesnego świata. Quasi-sakralne harmonie przeplatane są industrialnymi zgrzytami. Dęciaki grają przejmująco, niemal jak zawodzenie potępionych dusz. Szaleństwo mistyczne pomieszane z szaleństwem społecznym. Tytuł kolejnego kawałka - „Bonjour Tristesse” to nawiązanie do dramatu filmowego o tym samym tytule z 1958 roku z Deborah Kerr w roli głównej. Tekst to skarga przeciw przemożnej chęci kontroli, o wyniszczającej zaborczości, o braku wolności. Po nim następuje „Hugging The Earth”, gdzie ścieżki perkusji automatycznej i instrumentów perkusyjnych wydają się być złożone z pojedynczych błędów. Wszystko co możemy uczynić, to tylko trzymać się mocno w tym nieskończonym, szaleńczym wirowaniu. Maszynowy rytm i wyrywające się wokale na przemian z rozszalałymi wstawkami klarnetu sprawiają duszne, klaustrofobiczne wrażenie. Pierwszą stronę płyty winylowej kończy „In a Manner Of Speaking”, najbardziej znany utwór z płyty – wielokrotnie coverowany (np. przez Martina L. Gore, czy Nouvelle Vague). W oryginale brzmi zupełnie inaczej - intymnie, boleśnie, niczym wyznanie z głębi pustki, pozbawione nadziei. Wokal łamie się, urywa momentami – jakby każda sylaba była walką z wewnętrznym bólem. Minimalistyczny akompaniament podkreśla tę emocjonalną nagość. Nie ma gdzie się schować. To przepiękny hymn na cześć emocji, które nie mieszczą się w słowach. To również komentarz do komunikacyjnej alienacji – ludzie mówią, ale nie rozmawiają. Kochają, ale nie potrafią tego wyrazić. W tym kawałku ujawnia się cały majstersztyk Tuxedomoon. Melodia jest delikatna, ale gdy wsłuchamy się głębiej, zauważymy namacalne wręcz podskórne napięcia – jakby coś miało zaraz pęknąć. Tuxedomoon rozumieją ciszę lepiej niż wielu twórców rozumie dźwięk – to, co niewypowiedziane, staje się sednem. Nie mam absolutnie pojęcia, dlaczego tak wielu recenzentów uważa „In A Manner Of Speaking” za najsłabszy moment na płycie. Czy dlatego, że to najpopularniejszy utwór tej dość hermetycznej grupy? Czy może tak w niektórych kręgach wypada, czy też po prostu się nie znają? Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Dla mnie to perła pereł. O alienacji, wypraniu z uczuć i płytkości kontaktów opowiada też „Some Guys”, pierwszy utwór ze strony B. Prowadzony przez połamane rytmy i tak samo powyginane figury gitary basowej.
Przyjaciele nie dzwonią.
Patrzę na światło na ścianie.
Coraz bardziej samotne noce.
Śpię we własnym pocie.
To więcej niż melancholia. To bolesna cisza po tym, jak wszystko się skończyło. Głos wokalisty brzmi, jakby śpiewał do nikogo. I może właśnie o to chodzi. Nie ma żadnych recept i rozwiązań. Jest tylko obserwacja. Ze swoistym odwróceniem wartości, gdy głos rozsądku jest odsuwany na bok, idea pokoju, a raczej spokoju wewnętrznego brzmi naiwnie w świecie pełnym cynizmu, mamy do czynienia w utworze tytułowym. Tutaj narrator przemawia jak ktoś, kto przeżył zbyt wiele, by jeszcze wierzyć. I właśnie w tej utracie wiary leży największy dramat.
Nie ma tu już o co walczyć.
Jest tylko strach.
Wróć do miejsca, w którym skończyłeś.
Podnieś małe kawałki,
które zostawiłeś na ołtarzu.
Poświęcone sobie.
Surowe brzmienie kontrastuje z teatralną ekspresją wokalną Winstona Tonga. Efekt? Przemożny klimat napięcia, który nie odpuszcza ani na chwilę. Święta wojna. Ale nie taka z czołgami i samolotami. Taka, która toczy się wewnątrz nas. Jeśli kończy się, to tylko na chwilę, a kolejny sygnał wzywa do broni. Z kolei „Watching the Blood Flow” to gęste w aranżacji tło do snucia beznamiętnej obserwacji. Niemalże groteskowy obraz rzeczywistości – świat, w którym krew płynie jak woda, a ludzie nie reagują. To piosenka o znieczulicy, o stanie, w którym tragedia staje się elementem codzienności. Narrator jest świadkiem, ale nie może (albo raczej nie chce) reagować. W tym tkwi cały dramat. Wersję LP kończy utwór „Egypt”. Kolejna skarga, modlitwa o zrozumienie i komentarz do samotności.
Chciałbym być z starożytnymi Egipcjanami
Z tysiącami bogów
Z kimś, do kogo można się zwrócić,
Z kimś, do kogo można się modlić.
Z kimś, kto wysłucha ciszy moich łez.
Płyta muzycznie przypomina mi momentami jakieś chore sny, w których industrialne pejzaże łączą się z jazzowymi szaleństwami, a pulsujące rytmy w różnych tempach i metrum prowadzą, czy raczej prowadzają nas, wbrew nam samym, przez nocne ulice wypełnione wewnętrznym chaosem. Muzyka na „Holy Wars” to nie tylko tło dla tekstów, ale samodzielna, pełnowartościowa warstwa narracyjna. Tuxedomoon byli zawsze zespołem wykraczającym poza ramy gatunkowe, ale na tym albumie osiągają swój artystyczny zenit, łącząc awangardowy chłód z melancholijną lirycznością i emocjonalną głębią, której nie da się łatwo zaszufladkować. Tuxedomoon rzadko trzymają się klasycznego metrum. Zamiast tego mamy rytmy nieregularne, w których można się zgubić. „The Waltz” tylko udaje taniec, to raczej rozchwiane, zataczające się ruchy marionetki, niż prawdziwy walc. No i niesamowita sekcja rytmiczna. Ona nie prowadzi – ona dezorientuje i wyprowadza na manowce. Jakby każda piosenka toczyła się w świecie bez zasad. Brzmienie na płycie jest surowe, ale precyzyjnie zbalansowane – z dużą ilością przestrzeni, pogłosów, momentami niemal filmowe. Żeby nie było - to nie jest „czysta” produkcja. Wręcz przeciwnie. Brud, szum, niedoskonałości budują autentyczność. Słychać tutaj wpływy teatru dźwięku, słuchowisk, dadaizmu, Wszystko jest trochę jakby „z boku”, „obok”, nie wprost. Bardzo sugestywnie podane. Najmocniejszą stroną tego albumu jest bez wątpienia zestawienie melodia kontra dysonans, wirtuozerskie niemal zaklęcie wewnętrznego piękna w deformacji. Arcydzieło.
P.S. Tuxedomoon miałem okazję oglądać na żywo w listopadzie 2007 roku, podczas VI Wrocław Industrial Festival. Byli jak z innej bajki, niesamowite przeżycie. Uwielbiam ich bezgranicznie.
Robert Marciniak
18.06.2025 r.