1985 Fiction Records
In Between Days
Kyoto Song
The Blood
Six Different Ways
Push
The Baby Screams
Close to Me
A Night Like This
Screw
Sinking
Mówicie „Disintegration”. Ja mówię - zgoda. Mówicie „Pornography”. Ja mówię też zgoda. Ale dla mnie i tak tym najlepszym, najbardziej emocjonalnym, zróżnicowanym, zaskakującym, a jednocześnie skondensowanym „kjurczakiem” w pigułce, godnym przedstawicielem swego DNA, pozostanie na zawsze „The Head On The Door”. Dlaczego? Wszystkie teksty o płytach na CORRODED SOUNDS łączy moja (i tylko moja) wrażliwość oraz pół wieku fascynacji muzyką. Pół wieku to jest tyle, że znam karierę The Cure prawie od samego jej początku, a wszystkie nagrania trafiały do mnie dokładnie w takiej kolejności, w jakiej się ukazywały. Dlaczego to podkreślam? Bo gdybym słuchał muzyki od niedawna (zakładając, że miałbym taki sam gust), to mając w zasięgu całą dyskografię naraz, ciężko byłoby mi się zdecydować. Zapewne moja opinia w temacie najlepszej płyty The Cure zmieniałaby się w zależności od aktualnego nastroju. Ponieważ na CORRODED SOUNDS kieruję się przede wszystkim wspomnieniami z tych „pierwszych razów”, to nie mam żadnych wątpliwości. Ani wcześniej, ani później The Cure nie pozamiatało mnie tak, jak w 1985 roku. W całej tej swojej kalejdoskopowej, czy mozaikowej (jak kto woli), dyskografii, The Cure nie zaskoczyło mnie pozytywnie tak bardzo, jak na „The Head on the Door”. To płyta, która stanowi prawdziwy punkt zwrotny. To eklektyczna fuzja idealna. Olśniewające połączenie dwóch epok. Moment, w którym Robert Smith z powodzeniem połączył duszny mrok piosenek rodem z „Pornography”, z żywiołowym, a nie wykorzystywanym zbyt często do tej pory, niemal przypadkowym, popowym geniuszem singli takich jak „The Lovecats”, czy wcześniejszy „Boys Don’t Cry”. Dlaczego uważam, że to kluczowy moment w karierze zespołu? Ano dlatego, że przed ukazaniem się „The Head On The Door” The Cure byli niewątpliwym odkryciem, kultową fascynacją, jedną z wielu utalentowanych grup. Po jego wydaniu, zespół stał się momentalnie jednym z naczelnych architektów tzw. alternatywnego brzmienia. I to w skali globalnej.
Gdy słucham tych niecałych 38 minut muzyki zebranych w album, na myśl przychodzi mi analogia do diamentu. Nie do brylantu, oszlifowanego, nieskazitelnie lśniącego, a do diamentu, najlepiej takiego właśnie dopiero co wydobytego z ziemi. Idąc tym tropem przewrotnie powiem, że „The Head on the Door” to diament idealnie niedoskonały, odbijający w równym stopniu światło i cień. Słuchając go mam to uczucie radosnej ekscytacji, gdy trzymam go w ręku, jest na nim jeszcze trochę brudu i chropowatego matu, ale właśnie zaczynam odkrywać jakie piękno jest w nim zaklęte. Ta płyta to sen pełen pięknych koszmarów, to przejście przez gabinet krzywych luster, gdzie jasne zwierciadła wypaczone są przez melancholię. Aby poznać sekrety tajemniczego labiryntu musimy przyłożyć głowę do drzwi. I od razu bum! Album nie rozpoczyna się żadnym cichym, nastrojowym, wprowadzającym lamentem, tylko zapierającym dech w piersiach euforycznym sprintem. Już po niecałych dwudziestu sekundach jesteśmy wciągnięci do środka. „In Between Days” jest prawdopodobnie jednym z najbardziej charakterystycznych wyrazów estetyki The Cure, jaki kiedykolwiek trafił na jakąkolwiek ich płytę. Rozpoczyna się burzliwym perkusyjnym przejściem Borisa Williamsa, które natychmiast podchwytuje melodyjna linia basu Simona Gallupa. To jest ta siła napędowa, która od pierwszych taktów zagarnia i niesie dalej ciężar emocji utworu. Do niej dołącza akustyczna adrenalina brzęcząca w gitarach, która przypomina szybki bieg w dół zbocza ze świadomością nieuchronnego upadku. Ale póki co biegniemy i rozkoszujemy się prędkością. Chwytliwe melodyjki na klawiszach dodatkowo wzmacniają jasną stronę piosenki. Muzyka rozsiewa wokół blaski, jak kula z luster skąpana w słońcu, a tekst Roberta Smitha niesie ze sobą przejmujący ból rozpadu miłości. Ten podział, wręcz dychotomiczny, to sama esencja The Cure. „In Between Days” to cukierek z arszenikiem, jaskrawa hawajska koszula utkana z nici głębokiego żalu. Od razu wyznacza ona kierunek albumu - możesz tańczyć, ale wcale nie będzie ci wesoło. Kolejny drum fill rozpoczyna podróż w zmysłową, niepokojącą krainę snów. „Kyoto Song” jest świadectwem eklektyzmu albumu, migoczącym mirażem zbudowanym wokół syntezatorowej melodii na wschodnią nutę, która wije się przez utwór jak pachnący dym kadzidełka. Atmosfera się zagęszcza, staje się nieco klaustrofobiczna (bas Simona Gallupa) i głęboko sugestywna. Po maniakalnej energii utworu otwierającego album, „Kyoto Song” to leniwy utwór o aksamitnej fakturze. Zamiast porywać do lotu, raczej unosi się swobodnie na powierzchni, pod którą kryje się niepokojąca skądinąd głębia. Po pierwszych dwóch utworach już wiemy, że The Cure potrafią panować zarówno nad frenetycznym ruchem, jak i spokojem. „The Blood” to z kolei wybuch iberyjskiej pasji. Mocno inspirowany flamenco, oparty (jakżeby inaczej) na mocnej hiszpańskiej gitarze klasycznej i rytmicznym „klaskaniu”, utwór jest jak torreador stawiający czoła egzystencjalnym lękom. W tle co jakiś czas odzywają się kastaniety, a tekst odważnie wychodzi „na zewnątrz”. To nie jest ponure introwertyczne rozmyślanie, to teatralna recytacja poezji na spalonej słońcem arenie. „Six Different Ways” to burleskowy walczyk, w którym głęboka linia basu wsparta przez fortepian walczy z rytmem, co chwila rozsypującym się w perkusyjnych ozdobnikach, tworząc poczucie cudownie przyjemnej nierównowagi. Ten kawałek jest jak jazda na karuzeli z konikami. Nieco surrealistyczny tekst, lekko teatralne, ale raczej takie z bajek dla dzieci, przymrużenie oka, które pokazuje kolejną zadziwiającą zdolność The Cure – fantazję w opakowywaniu złożonych niepokojów w uroczo dziwaczne popowe zawiniątko o oszałamiającej, nieco słodkawej i cudownie dziwnej zawartości. Strona pierwsza zamyka się absolutnie genialnym „Push”. To najbardziej ekscytująca ściana dźwięku na albumie i chyba jedna z najlepszych ever. Prawie na równi z kultowym „When It’s Over” The Wipers. „Push” to jeden z największych gitarowych hymnów The Cure, którego budowanie trwa prawie dwie i pół minuty, ponad połowę utworu (!) zanim pojawia się wokal Smitha. Tak rozbudowane intro nie jest jakimś tam wypełniaczem. To jest architektoniczne arcydzieło, to dźwiękowa katedra pomału budowana z melodyjnych cegiełek. Gallup i Williams ponownie są doskonałym fundamentem dla szybujących, migoczących linii dwóch gitar, które kreują wrażenie ogromnej, otwartej przestrzeni. Wyobrażam sobie wtedy, że stoję z wyciągniętymi ramionami na skraju klifu podczas wietrznej, słonecznej pogody. I nie, wcale nie zamierzam skakać, po prostu chwytam całym sobą piękno oszałamiającej widokami chwili.
Entr'acte.
Przy wszystkich wadach winyli, mają one swoje niezaprzeczalne zalety. Chyba o okładkach już kiedyś wspominałem, o skondensowanej zawartości nie przekraczającej godziny lekcyjnej też, ale warto wspomnieć też podział na dwie części i konieczność zmiany stron. Wykorzystanie faktu tego pozornego ograniczenia może się odbywać rozmaicie. Może być nic nie znaczącym pomijalnym szczegółem, niedogodnością, może być źródłem zabawy (podział na strony o nazwach TA i TAMTA, biała i czarna, A i Z itp.), albo fenomenalnym zabiegiem w narracji całości. I taki album jak „The Head On The Door” jest tego świetnym przykładem. Jeśli dziś słuchamy nagrań z CD lub streamingu, to wszystko leci jednym ciurkiem. I nie bardzo mi to odpowiada, bo całkowicie tracimy moment oddechu, tych kilkudziesięciu sekund po wybrzmieniu ostatnich dźwięków „Push”, gdy możemy sobie pozostać kilka chwil w słodkim zamyśleniu… Był taki moment, gdy (pamiętając jeszcze te odsłuchy z winylowego LP) nie mogłem znieść, jak od razu po zwiewnych lotach „Push” zaliczałem bezwzględną funkową, energetyczną fangę „The Baby Screams”. To całkowite przeciwieństwo rozległej, przestrzennej produkcji poprzedniego utworu. Brakuje tu charakterystycznego pogłosu i atmosfery, mamy maksymalne skoncentrowanie, minimalizm, precyzję surowa, precyzyjna i skoncentrowana. To napięta spirala nerwowej energii, dopalona ostrym groove'em zaprogramowanego, elektronicznego „clap” i urywanym wokalem Smitha. To może doprowadzić wręcz do ataku paniki. I doprowadza, bo tym jest „Close to Me”, moim zdaniem centralny, kluczowy utwór albumu, jego bijące, niespokojne serce. To prawdopodobnie najbardziej pomysłowe popowe dzieło Roberta Smitha. Atak klaustrofobicznej paniki do którego można tańczyć. Rwany rytm zbudowany z klaskania i oddechów i melodia oparta na niepewnym, dziecinnym, zabawkowym riffie klawiszowym. Wokal Smitha napięty, nerwowy i zarazem chwytliwy. Tym razem przykładamy głowę do drzwi nie z ciekawości co w środku, ale odwrotnie - pragniemy się wydostać na zewnątrz. Kolejny utwór na płycie, „A Night Like This” eksploduje porywającym, noir-owym melodramatem. To The Cure w pełnej krasie swojej rockowej konwencji. Gotycko mroczna, deszczowa spowiedź o zdradzie i żalu. Utwór zawiera element prawie niespotykany w katalogu The Cure - przejmującą solówkę na saksofonie. I nie jest to jakiś tandetny, byle jaki wypełniacz grany na „sardynie”, jakich mamy tony w muzyce lat 80-tych, ale wyraz wyrafinowanej rozpaczy, romantycznego żalu, dźwięk rozdartego, złamanego serca. Mocna rzecz. Z tej ponurej toni smutku wyciąga nas ostry, zaskakujący zwrot akcji w postaci przedostatniego utworu – „Screw”. To neurotyczny, drażliwy kawałek, w którym pojawia się niespokojny duch wcześniejszych utworów zespołu. Dominuje tu rwana, pijana linia basu, prosty rytm i pozbawiony równowagi, szyderczy wokal. To ta smuga brudu na powierzchni diamentu, przypominająca nam, że skarby często są niedoskonałe. Po całym tym kalejdoskopie stylów i nastrojów, na koniec otrzymujemy przepiękną balladę. „Sinking” to idealny, majestatyczny finał. Monumentalny, hipnotyczny bas Simona Gallupa wciąga powolnie, lecz nieubłaganie jak morski prąd, a syntezatory zalewają wszystko niczym zimna woda. Ten utwór to kurtyna kończąca krótkie, eklektyczne widowisko „The Head on the Door” i jednocześnie zapowiadająca monolityczną wielkość „Disintegration”.
Zwalniam
W miarę upływu lat
Tonę
Więc oszukuję siebie
Jak wszyscy wokół
Sekrety, które skrywam
Trawią mnie od środka
Sprawiają, że jestem coraz słabszy
Więc oszukuję siebie
Jak wszyscy wokół
Skulam się w strachu i czekam
Nigdy więcej tego nie poczuję...
Gdybym tylko
Gdybym tylko mógł zapamiętać
W ogóle cokolwiek
„Sinking” Robert Smith (luźne tłumaczenie moje)
„The Head On The Door” to niewątpliwie jeden z najważniejszych albumów lat 80-tych ubiegłego wieku. The Cure udowodnili, że tez potrafią stworzyć album, który jest zarówno komercyjnie przystępny, jak i artystycznie bezkompromisowy. Album, który odważyli się wypełnić kolorytem, nie porzucając jednocześnie mroku. Powtórzę się, ale warto to podkreślać za każdym razem. Ani wcześniej, a i chyba później też nie, Robert Smith nie oddał tak trafnie wszystkich aspektów swojej niezwykle złożonej muzycznej osobowości. „The Head On The Door” jest radosny i przerażający, płytki i głęboki, naiwny i śmiertelnie poważny. I to często kilkukrotnie w ramach jednego utworu. Ten album to mistrzowska lekcja emocjonalnego chiaroscuro, równoważąca słodką truciznę cukrową euforią. To przygnębiające koszmary w ekstatycznych rytmach. A dzięki powrotowi Gallupa i dołączeniu Williamsa, The Cure stali się od tej pory naprawdę potężną formacją, zdolną do prezentowania swoich muzycznych wizji z zapierającą dech w piersiach precyzją. Geniusz w czystej postaci.
Robert Marciniak
07.07.2025