1. pl
  2. en

1982 Arista

 

Sirius

Eye in the Sky

Children of the Moon

Gemini

Silence and I

You're Gonna Get Your Fingers Burned

Psychobabble

Mammagamma

Step by Step

Old and Wise

13 października 2025

THE ALAN PARSONS PROJECT - EYE IN THE SKY

Esej o zaufaniu, podsłuchu i oku, które nigdy nie śpi.

 

Zdarzają się albumy, które nie tyle się słucha, co przeżywa. Już to wiemy. Niektóre przeżywa się i odczuwa niemal fizycznie, niektóre zaś wciągają słuchacza nie od pierwszego taktu, a jakby od pierwszego oddechu. Jak sny. To te, które nie zaczynają się utworem, lecz atmosferą – ledwie wyczuwalnym drżeniem w powietrzu, sygnałem, że oto zaraz coś się wydarzy. I właśnie „Eye in the Sky” The Alan Parsons Project to taki sen – lekko niepokojący, pastelowy, już przesiąknięty nieco elektroniką lat 80-tych, ale wciąż bijący ciepłym sercem analogowego świata lat siedemdziesiątych. To płyta o zaufaniu i zdradzie, sen o podsłuchu i o spojrzeniu, które widzi więcej niż powinno. To nie tylko muzyka – to cały świat zbudowany z dźwięków, technologii i emocji, splecionych w sposób, jaki potrafił tylko duet Alan Parsons i Eric Woolfson. Płyta, która – paradoksalnie – w swojej gładkości brzmi bardziej ludzko niż większość dzisiejszych „szczerych” nagrań, przepełnionych „autentycznym”, a w rzeczywistości spreparowanym, wyrachowanym do granic możliwości „brudem”. Choć to nazwisko Parsonsa widnieje na okładce, sercem projektu był zawsze Eric Woolfson – człowiek o głosie i duszy pianisty z londyńskiego klubu nocnego, który nagle odkrył, że potrafi pisać piosenki brzmiące jak sny. Parsons był inżynierem, producentem, architektem dźwięku; Woolfson – psychologiem emocji, poetą za klawiaturą. Razem tworzyli idealną parę: rozum i serce, matematyka i metafora. Woolfson (ciepły, liryczny) i Parsons (precyzyjny, wykalkulowany) kilka lat wcześniej zaczęli budować swój mit wydawanymi co roku z konsekwentną regularnością albumami – od doskonałego, debiutanckiego „Tales of Mystery and Imagination” (1976) inspirowanego Edgarem Allanem Poe, poprzez „I Robot” (1977) – opowieści o człowieku i maszynie, „Pyramid”(1978), „Eve”(1979) oraz „The Turn Of A Friendly Card” z 1980 roku. Ale to właśnie „Eye in the Sky” (1982) stało się ich najbardziej znanym i humanistycznym dziełem.

 

1. Sirius – oko się otwiera

 

Album otwiera „Sirius”, krótki, instrumentalny wstęp, który już dawno wyszedł poza ramy samej płyty. Dziś to nieco ograny hymn hal sportowych, zapowiedź dla mistrzów wag rozmaitych w walkach wszelakich. Ale w 1982 roku było to coś znacznie bardziej subtelnego - elektroniczna fanfara zbudowana na charakterystycznym arpeggiu i klawiszach, które zdają się ostrzegać o tym, że jesteś obserwowany. Sirius – najjaśniejsza gwiazda nieba, pies Oriona – nieprzypadkowo zapowiada to, co nadchodzi. To „oko w niebie”, które widzi wszystko. Parsons, inżynier dźwięku z legendarnego „Abbey Road” i „Dark Side of the Moon”, był mistrzem dźwiękowej architektury. W tym krótkim intro kryje się cała jego filozofia – to nauka i technologia służą emocjom, nie odwrotnie.

 

2. Eye in the Sky – piosenka o zaufaniu, które nigdy nie wraca

 

Gdy „Sirius” płynnie przechodzi w tytułowy „Eye in the Sky”, wrażenie jest jak z filmu science fictionz tamtej epoki - ekran się rozjaśnia, a my widzimy bohatera, który mówi z innego wymiaru. Eric Woolfson śpiewa miękko, niemal przepraszająco:“Don’t think sorry’s easily said…” To nie jest zimne wyznanie nadzorcy, strażnika. To raczej refleksja człowieka, który sam został złapany we własną sieć kłamstw. Nie czuje się dobrze w skórze „Wielkiego Brata”. „I am the eye in the sky / Looking at you, I can read your mind” – może i brzmi to groźnie, ale gdy wsłuchasz się w głos Woolfsona, nie odczuwasz tam satysfakcji z władzy, a raczej coś w rodzaju żalu. Muzycznie to majstersztyk równowagi między poetycką melancholią a popową doskonałością. Bas jest ciepły, perkusja miękka jak welur, a smyczkowe syntezatory unoszą się jak mgła nad pustynią. W tle słychać echa Pink Floyd, ale bez całego tego ich psychodelicznego napięcia graniczącego z bólem. „Eye In The Sky” to utwór o niemożności powrotu do zaufania – czy to w indywidualnych relacjach, czy w społeczeństwie. Gdy Woolfson śpiewa „I can cheat you blind”, to nie groźba – to wyznanie winy.

 

3. Children of the Moon – mit i melancholia

 

„Children of the Moon” brzmi z kolei jak hymn dla tych, którzy odwrócili się od „słońca”. To opowieść o ludziach, którzy żyją w cieniu, świadomie wybierając noc i tajemnicę zamiast jasności i pewności. Melodia ma coś z rocka symfonicznego, jak to się onegdaj obrazowo określało, ale z jakąś taką elegancją, charakterystyczną właśnie dla Parsonsowskiej szkoły - żadnych instrumentalnych popisów w rodzaju miliona nut na sekundę, żadnego zbędnego patosu – wszystko jest tu subtelne, wyważone. Parsons traktuje orkiestracje jak paletę barw, nie jak broń. W tle słychać echa mitologii – dzieci księżyca to marzyciele, artyści, ci, którzy nigdy nie dopasują się do rytmu dnia. Woolfson i Parsons śmieją się cicho z samych siebie – bo czyż ich muzyka nie jest właśnie takim lunarnym światłem w epoce reflektorów? „Children of the Moon” to hymn outsiderów – tych, którzy wolą noc od dnia, tajemnicę od pewności. Woolfson pisał często o postaciach żyjących „na krawędzi” i tutaj robi to z równie poetycką elegancją. Utwór brzmi jak echo dawnego oczekiwania na lepszy świat, który w rezultacie nigdy nie nadszedł. Wokalistą w utworze jest David Paton (Pilot, Kate Bush, Camel).

 

4. Gemini – duch w maszynie

 

„Gemini” to szept z drugiej strony lustra. Krótki, efemeryczny przerywnik, gdzie dwa głosy (męski i żeński) splatają się w dialogu między dwiema połówkami tej samej duszy. Świetna interpretacja w wykonaniu Chrisa Rainbowa. Tytuł właściwie mówi sam za siebie – bliźnięta, podwójność, dwoistość. Dwa umysły, dwa temperamenty, jedna idea. W tym krótkim fragmencie można niemal usłyszeć ich relację. Pod względem brzmienia – syntezatory są tu niemal duchowe, delikatne jak poranna mgła. To preludium do mroczniejszego rozdziału płyty.

 

5. Silence and I – symfonia samotności

 

To serce albumu. Najdłuższy i najbardziej dramatyczny utwór – „Silence and I” – to miniatura quasioperowa o człowieku, który rozmawia z ciszą. Początek jest intymny, niemal balladowy, ale po kilku minutach utwór eksploduje w monumentalnym, orkiestrowym uniesieniu – jakby ktoś nagle otworzył okno i wpuścił cały kosmos. Eric Woolfson śpiewa tu z bólem i godnością, jakby milczenie było jedynym przyjacielem, któremu można zaufać. To kompozycja o samotności w w świecie pełnym hałasu, wyalienowaniu w epoce informacji i komunikacji – temat boleśnie aktualny dziś, gdy każdy z nas nosi swoje „oko w niebie” w kieszeni.

 

6. You're Gonna Get Your Fingers Burned – ironiczny flirt z rockiem

 

Po patosie „Silence and I” pojawia się coś z zupełnie innej bajki. Stronę B winylowego LP otwiera „You’re Gonna Get Your Fingers Burned”. To Parsonsowski żart – flirt z soft rockiem, w którym zespół udaje, że gra jak Foreigner albo Toto. Ale nawet tu czuć dystans - refren jest podany zbyt elegancko, w sposób zbyt wyważony, by być naprawdę buntowniczym. Tekst to klasyczna przestroga – kto igra z ogniem, ten spłonie. Kto za bardzo igra z emocjami, w końcu się sparzy. Woolfson bawi się językiem, Parsons bawi się produkcją, Lenny Zakatek bawi się śpiewem – razem tworzą coś, co brzmi jak rockowa humoreska. Puszczają do słuchacza oko – nieco ironicznie, oczywiście to „oko w niebie”. I może trochę przez łzy.

 

7. Psychobabble – Freud na parkiecie

 

To z kolei najciekawszy z eksperymentów na płycie. Funkowo-elektroniczny groove z ironicznym tekstem o psychoanalizie i potrzebie rozumienia siebie nawzajem.

 

You're readin' my mind,

you won't look in my eyes

You say, I do things that I don't realize

 

Brzmi jak rozmowa dwóch pacjentów czekających u Freuda, którym nagle kazano tańczyć. Niczym skecz z Monty Pythona. W warstwie muzycznej to miks rocka, funku i popu – a wszystko zagrane z angielską precyzją i absurdalnym humorem. Parsons pokazuje tu, że potrafi bawić się formą, a jednocześnie trzymać kawałek w ryzach swoją elegancją. Woolfson kpi z naszej obsesji analizowania wszystkiego – także uczuć. Parsons podbija to rytmem, który mógłby spokojnie znaleźć się na tanecznych parkietach lat 80-tych. Wokalnie udziela się tu Elmer Gantry.

 

8. Mammagamma – elektronika z duszą

 

„Mammagamma” to czysto instrumentalna perełka, pokazująca, że Alan Parsons mógłby spokojnie konkurować z Vangelisem, gdyby tylko chciał. Ale nie chciał. Sekwencerowy rytm, tajemnicze barwy klawiszy, pulsujący bas – wszystko tu działa jak precyzyjna maszyna, a jednak całość ma w sobie ciepło i groove. To muzyka miasta przyszłości – ale nie chłodnego i odhumanizowanego, tylko tego, w którym maszyny nauczyły się tkwić w melancholijnym zamyśleniu. Gdyby soundtrack do „Blade Runnera” potrzebował utworu o optymistycznym zabarwieniu, byłby to właśnie ten. Kolejny raz na albumie producent jest w swoim żywiole. Chłód brzmienia syntezatorów zestawiony z organiczną energią rytmu. W czasach, gdy elektronika dopiero zaczynała być poważnie traktowana w rocku, Parsons stworzył coś, co mimo zastosowania technologii zaowocowało utworem ciepłym i tanecznym.

 

9. Step by Step – pragmatyzm i rytm

 

„Step by Step” ponownie Lenny Zakatek i powrót do formy popowej, ale z lekko mechanicznym rytmem. To piosenka o cierpliwości i dystansie – o tym, że życie, jak i relacje, trzeba przechodzić krok po kroku. Refren jest niemal motywacyjny, ale nie w stylu stadionowych hymnów do wspólnego odśpiewywania – jest raczej jak rada udzielona przez kogoś, kto naprawdę wie, że czas to jedyny lekarz. Prosty rytm, wyraźny refren, bezpretensjonalny optymizm. Brzmienie? Zaskakująco nowoczesne. Z dzisiejszej perspektywy ten kawałek mógłby spokojnie trafić na jakąś chillwave’ową playlistę. Parsons znów o krok przed swoją epoką. To utwór, który pokazuje, że The Alan Parsons Project potrafił być także zespołem dla zwykłych ludzi w ich codzienności, nie tylko dla marzycieli i filozofów.

 

10. Old and Wise – epilog o przemijaniu

 

I wreszcie – „Old and Wise”. Chyba nie ma piękniejszego zakończenia w całym płytowym dorobku The Alan Parsons Project. Wokal Colina Blunstona (z grupy The Zombies) jest jak aksamitny list do przeszłości, czysta melancholia, mądrość pogodzenia się z przemijaniem. Jeżeli „Eye in the Sky” ma poza rozumem i sercem duszę, to jest nią właśnie ten utwór. Saksofon w finale brzmi jak ostatni oddech po długiej rozmowie. To nie lament – to uśmiech człowieka, który już niczego nie żałuje. Woolfson napisał tę piosenkę z myślą o przemijaniu, ale bez smutku – raczej z wdzięcznością, że w ogóle było co przeżyć.

 

And oh when I'm old and wise

Bitter words mean little to me

Autumn Winds will blow right through me

And someday in the mist of time

When they asked me if I knew you

I'd smile and say you were a friend of mine

And the sadness would be lifted from my eyes

Oh when I'm old and wise

 

Epilog – oko w nas samych

 

„Eye in the Sky” to nie tylko popowa perfekcja lat 80. To album o spojrzeniu – o tym, jak my obserwujemy innych, i jak sami jesteśmy obserwowani. Parsons stworzył coś na kształt dźwiękowego panoptikonu: eleganckiego, bez przemocy, represji permanentnej inwigilacji, ale niepokojąco wszechwiedzącego. Słuchając „Eye in the Sky” dziś – w epoce kamer, algorytmów i sztucznej inteligencji – trudno nie poczuć dreszczu ironii. Bo może to nie Alan Parsons był „okiem w niebie”. Może to my nim jesteśmy – coraz bardziej przesiąknięci pragnieniem wiedzy o innych, ale sami głęboko spragnieni zrozumienia. „Eye in the Sky” to punkt kulminacyjny współpracy Parsonsa i Woolfsona. Parsons – inżynier, perfekcjonista, człowiek, który uczył się u samego George’a Martina, współpracował z Beatlesami i Floydami. Woolfson – kompozytor samouk, psycholog z duszą artysty. Ich relacja była jak dialog między nauką a poezją. To Woolfson pisał większość melodii i tekstów, Parsons zaś nadawał im formę i głębię. Ich wspólna muzyka była jak architektura emocji – solidna, lecz krucha. Na tyle, że po kilku latach drogi obu panów się rozeszły. Ale „Eye in the Sky” pozostało ich chyba najpełniejszym wspólnym dziełem – albumem, w którym serce i rozum mówią jednym głosem.

 

Robert Marciniak

13.10.2025

 

 

 

POWRÓT