1983 Mercury
The Hurting
Mad World
Pale Shelter
Ideas as Opiates
Memories Fade
Suffer the Children
Watch Me Bleed
Change
The Prisoner
Start of the Breakdown
Nigdy nie spotykaj swoich idoli, czyli geniusz psychoterapii albo salto mortale do wewnątrz.
W swoich recenzjach staram się jak najmniej korzystać z cudzych tekstów. Ale właśnie tym określeniem „staram się”, usprawiedliwiam te momenty, gdy mi to zupełnie nie wychodzi. Są bowiem tacy mistrzowie dziennikarskiego fachu, w obliczu których blednę, szczęka mi opada i „zazdraszczam”. Czytam sobie taki tekst i zachwycony jego formą i treścią, całą swoją pisaninę chcę momentalnie wywalić do kosza, jako nic nie wartą amatorszczyznę. Przyznaję też, że po zapoznaniu się z tak sugestywnymi tekstami, zdarzyło mi się wielokrotnie nieco „zmienić optykę” i tym samym ubogacić swoje wrażenia ze słuchania. I siłą rzeczy, pewnie trochę podświadomie, a czasami też i świadomie, przenoszę co trafniejsze spostrzeżenia do moich pismackich wybroczyn. Czasem je parafrazuję, a czasem nie, za co serdecznie oryginalnych autorów przepraszam. Są jednak w sztuce takie kierunki, jak plądrografia i plądrofonia (na marginesie - posłuchajcie The Avalanches – „Since I Left You” - płyty, na której nie ma ani jednego oryginalnie zagranego dźwięku, wszystko jest poskładane z sampli. Podobno w procesie tworzenia tego kolażu użyto ich około tysiąca – naprawdę ciekawa rzecz). Aby usprawiedliwić niecny proceder podkradania cudzych określeń (ale naprawdę tylko w homeopatycznych ilościach) uknułem legendę, że oto jestem prekursorem plądroskrypcji, bo taki oto termin sobie na to wszystko wymyśliłem. Niestety, nurkowanie w otchłani internetów, czytanie setek stron tekstów i wyławianie z nich tych zdań, pod których mógłbym się podpisać, ba! mógłbym je sam wymyślić, gdybym tylko przełamał bariery moich ograniczeń, nie jest czynnością przyjemną, bezstresową i bezkarną. Aby dotrzeć do „myśli złotej”, którą można sparafrazować w swoim tekście, nadać jej nową wartość i rozwinąć, o czym właśnie traktuje znany cytat (przypisywany niesłusznie Pablo Picasso) – „dobrzy artyści kopiują, wielcy kradną”, trzeba przebrnąć przez niezmierzone wręcz pokłady treści nijakich, a czasem nawet szkodliwych. Nie sposób się na nie przygotować, czy wręcz zaimmunizować. Teksty wg recepty „nie znam się, więc się wypowiem” wjeżdżają często bez ostrzeżenia, na pełnej ladacznicy i atakują z taką siłą, że przysłowiowa „oczu kąpiel” nie wystarcza. Nie wszystkie natomiast skreślam i odrzucam. Już tłumaczę, o co mi w takim razie chodzi. W jednym z takich objawień natrafiłem na śmiałą tezę, jakoby bohaterowie mojej dzisiejszej recenzji, Tears For Fears byli zespołem synthpopowym i to w dodatku (nie wiedzieć już zupełnie czemu) jakiegoś „drugiego rzutu”. Żeby nie było, to nie jest największa bzdura na jaką trafiłem przy okazji riserczu i naprawdę nie mam zamiaru się tu nad nią pastwić. Nie ukrywam jednak, że moja przekorna, psotna natura podsuwa mi taką myśl, że skoro tak jest, to z chęcią przeczytałbym jakąś poważną rozprawę o „teorii rzutów synthpopu”. Mogłaby się wydawać całkiem interesująca, co najmniej jak „Badania spekulatywne stawów hampstedzkich, tudzież niektóre spostrzeżenia nad teorią skakania żab“ pana Pickwicka z powieści Dickensa. Zostawmy więc rzuty miotaczom i rzutnikom, a termin „synthpop” potraktujmy jako pretekst, aby zerknąć na debiutancki album Tears For Fears pod kątem przypinania łatek i pokazać jak czasami definiowanie czegoś na siłę spłyca odbiór i jak bardzo jest krzywdzące. Nic nie poradzę, ale dla mnie to (może i nieświadome, ale jednak) lekceważenie całego wysiłku i pracy, jaką włożyli Roland Orzabal i Curt Smith, przy nie dającym się przecenić udziale producentów/realizatorów (Chris Hughes i Ross Cullum) oraz towarzyszących im muzyków, w zachowanie tego specyficznego, oryginalnego kodu. Kodu właściwej dla Tears For Fears tożsamości i indywidualności, która pozwoliła im się wybić z grona zespołów tworzących i nagrywających wg obowiązujących wtedy schematów i kanonów synthpopu (zwłaszcza „drugiego rzutu” ;-P ). Otóż Tears For Fears różnili się od wielu im współczesnych zespołów czymś niezwykle ważnym. A mianowicie determinacją, by nie dać się ponieść łatwej recepcie na sukces nieskomplikowanej, elektronicznej produkcji, a trzymać się kurczowo najważniejszego elementu - pierwiastka duszy ludzkiej, tak istotnego w zagarniającej coraz większe obszary erze cyfrowej. I właśnie „The Hurting” to przepiękny wręcz przykład mariażu tego, co naturalne, konwencjonalne, z tym co generowane syntetycznie, ale w rezultacie jest tak samo nie pozbawione ducha. To podobny poziom posługiwania się technologią, jaki prezentuje np. Peter Gabriel na „So”, czy Talk Talk na „It’s My Life”. I tu dochodzimy do sedna, bo czyż zbudowanie tej nowoczesnej, nawet lekko futurystycznej konstrukcji, opartej jednocześnie na maksymalnie organicznym fundamencie, nie jest przebłyskiem geniuszu? No więc jest. W lwiej części brzmienie „The Hurting” wykreowano z instrumentów tradycyjnych. Doskonałe wokale i harmonie przede wszystkim. Ale na uwagę zasługuje fenomenalnie nagrany i ustawiony fundament - akustyczna perkusja, instrumenty perkusyjne i gitara basowa. No a potem cała reszta - gitary elektryczne, akustyczne, fortepian, saksofon, głosy dziecięce, a tak naprawdę nie dziecięce, tylko ówczesnej żony Orzabala, Caroline. Syntezatory pojawiają się oszczędnie, zazwyczaj jako plamy w tle, krótkie melodyjki, arpeggia, ozdobniki lub inne „smaczki”. W żadnym wypadku nie dominują, nie są wyłącznym motorem napędowym, nie nadają ram strukturom rytmicznym (może poza „Suffer The Children”) i nie wypełniają też kluczowych przestrzeni i partii utworów. Dlatego użycie terminu „synthpop” na określenie brzmienia „The Hurting”, zwłaszcza gdy odniesiemy je do ówczesnych wzorców gatunku (Depeche Mode, Yazoo, The Human League, Soft Cell, Eurythmics itp., gdzie można mówić wyraźnie o określonych rodzajach i typach „broni”, kształtujących brzmienie – Minimoog MS-20, Roland CR-78, Yamaha CS-5 itd.) może być użyte jedynie przy nakreśleniu bardzo, ale to bardzo szerokich ram gatunku, które nie są jednak z gumy (te ramy), więc ostrożnie! Ale ostatecznie to nie jest tak, że nie rozumiem, co autor miał na myśli, bo złudzenie jest niesamowite. I na tym polega właśnie geniusz realizatorów. Przypominają mi się podobne wrażenia z odsłuchu płyt Queen, opatrzonych znamiennym dopiskiem „no synthesizers”, a jednocześnie zawierających mnóstwo „kosmicznych” brzmień, wykreowanych jedynie przez gitarę Briana Maya, efekty i późniejsze zabiegi realizatorskie. Na „The Hurting” momentami jest podobnie. Mamy tu mnóstwo „syntetycznych” brzmień wygenerowanych przez tradycyjne instrumenty. No więc „pop”? Niewątpliwie. Czy „synth”? No pewnie, że tak, ale z jakim niezwykłym umiarem, wyczuciem. Przecież gdyby usunąć wszystkie warstwy stricte elektroniczne ze wszystkich piosenek, to nadal mielibyśmy kolekcję ponadczasowych klasyków. Wsłuchajmy się tylko uważnie w niuanse, barwy i odcienie. Poszedłbym nawet dalej. Te utwory obroniłyby się doskonale w ascetycznej aranżacji tylko na głosy i fortepian. Zestawmy taki „Ideas As Opiates” z ikonicznym dla synthpopu „Just Can’t Get Enough” Depeche Mode. No kochani... o czym my mówimy? Od samego początku słychać, że chłopakom bliżej do The Beatles, niż do Kraftwerk, co zresztą objawiło się w końcu w późniejszym ich hołdzie dla czwórki z Liverpoolu – kawałku „Sowing The Seeds Of Love”, idealnie wręcz odwołującym się do genialnych, prekursorskich produkcji schyłkowego okresu Fab Four. Tears For Fears (podobnie zresztą jak Talk Talk) nigdy nie chcieli być jednym z wielu zespołów synthpopowych lat 80-tych, dlatego też na każdym kolejnym albumie oddalają się od tych klimatów coraz bardziej, czerpiąc więcej z rocka, popu, soulu. A „The Hurting”, chociaż jest jeszcze nieco zakorzeniony w tym pierwotnym nurcie, to zarazem już się mu wymyka. Hmm, właśnie, gdy tak mówimy o realizatorskim geniuszu „The Hurting”, to czy to oznacza, że mamy do czynienia z płytą skrzącą się producenckimi fajerwerkami, mieniącą się feerią barw instrumentów w przebogatych, intensywnych aranżacjach? Tylko trochę. Bo to nie bogactwo i gra barw jest atutem albumu. Jego podstawową siłą jest nazwijmy to, pewna oszczędna achromatyczność w warstwie lirycznej i doskonale komplementarnej z nią warstwie muzycznej. Sugestywny i szczery obraz depresji, nadwrażliwości i ponurej bezsilności człowieka, wymalowany czernią, bielą i odcieniami szarości. Bo tak samo ważne jak płyta brzmi, albo może i ważniejsze, jest to, o czym ona jest. A w warstwie lirycznej „The Hurting” jest o tym, jak bardzo okres dzieciństwa kształtuje dorosłość. I tym samym dochodzimy do tego, dlaczego to jest tak ważna dla mnie płyta. Album ten ukazał się bowiem w tym szczególnym momencie mojego życia, gdy chcąc nie chcąc musiałem zadać sobie kilka poważnych pytań i na nie odpowiedzieć. I gdy tak zastanawiałem się, jak to będzie stać się dorosłym, odpowiedzialnym za swoje życie, decyzje i wybory, niepostrzeżenie się nim stałem. Jak w utworze „Time” Pink Floyd, nikt nie powiedział mi kiedy zacząć biec, przegapiłem wystrzał startera. I nagle spostrzegłem, że lata mijają, ja biegnę, ale to niełatwy bieg, bo z całym ciężkim bagażem nieprzepracowanych traum z dzieciństwa. Jak więc sobie z nimi radzić, żeby nie zabierać ich w dalszą podróż? Oto jest pytanie…
Podobne spostrzeżenia, pytania, refleksje i doświadczenia przeniósł na rewelacyjne teksty i fantastyczną muzykę Roland Orzabal, niemalże mój rówieśnik, twórca wszystkich piosenek z albumu „The Hurting”. Dziesięć niesamowitych utworów, ani jednej słabej nuty i cztery absolutne brylanty – „Pale Shelter”, „Change”, „Suffer The Children” i „Mad World”. Treść, struktura, konstrukcja i barwa tego albumu sprawiają, że jest on arcydziełem wyjątkowym. I chociaż kolejna płyta - „Songs From The Big Chair”, była nawet więcej niż udana, to moim skromnym zdaniem nie osiągnęła poziomu debiutu. „The Hurting” pokochałem całym swym młodzieńczym sercem, podczas gdy kolejne albumy więcej lub mniej lubiłem. Ale nie oznacza to, że grupa w którymkolwiek momencie przestała mi być bliska. Wróćmy jednak do 1983 roku. Czy znalazłem wtedy odpowiedzi na moje pytania „jak żyć”? Czy teksty z płyty rozwiały moje rozterki? No oczywiście, że nie. Ale dzięki „The Hurting” dowiedziałem się, że nie jestem w tym moim braku pewności i dezorientacji sam, a utwory takie jak "Mad World" i "Change" stały się niemalże hymnami dla mnie i całego pokolenia zmagającego się z własnymi lękami i niepewnością. To, co znajdziesz na albumie nie przytuli cię, gdy się czujesz podle, nie zagoi twojej rany, nie da recepty na życie. Nie działa oczyszczająco, nie poprawi nastroju, nie rozwiąże problemów, nie uzdrowi. Ale powie ci, że nie jesteś sam, że o swoich bólach nie tylko powinieneś głośno i otwarcie mówić, ale nawet możesz śpiewać.
Nazwa Tears For Fears oraz pomysły na teksty pochodzą w znacznym stopniu z prac kontrowersyjnego psychoterapeuty Arthura Janova. W książkach takich jak "The Primal Scream" z 1970 r. i "Prisoners of Pain" z 1980 r. (z której właśnie pochodzi pojęcie "Tears for Fears"), Janov opisał to, co według niego było rewolucyjnym nowym sposobem leczenia chorób psychicznych, a mianowicie terapię pierwotną (primal therapy). Jest to taka forma terapii, która ma na celu ponowne przeżycie bólu emocjonalnego z dzieciństwa, aby go przetworzyć i zintegrować z obecnym doświadczeniem. Tematyka albumu dotycząca tego bólu, traumy i emocjonalnych zmagań, podana w bardziej terapeutyczny, niż krzykliwy, ekshibicjonistyczny sposób, odróżniała duet z Bath od innych grup muzycznych. To samo można zresztą powiedzieć o ich image’u. Bezpretensjonalnym, zwyczajnym, wręcz nawet nudnym i nieatrakcyjnym na tle kolorowych ciuchów, makijaży i wymyślnych fryzur z tamtej epoki. Ale przez to bardziej bliskim. Tak… Tears For Fears od początku byli inni, bez dwóch zdań. Dwóch chłopaków z rozbitych rodzin, z pokiereszowanym życiem emocjonalnym, znalazło w sobie oparcie i szczególną więź. Dla Orzabala lekkomyślność i ryzykanctwo Smitha było tak samo pociągające, jak z kolei dla Smitha intelekt i spokój Orzabala. Gdy nauczyciel gry na gitarze pożyczył siedemnastoletniemu Rolandowi swój egzemplarz „The Primal Scream” Janova, książka ta jeszcze bardziej spoiła dwa młode umysły. Wylądowała na tej samej „półce”, co egzystencjalne dzieła Sartre'a, czy Becketta.
"Fakt, że jesteś popieprzony z powodu swoich rodziców, nie jest jakimś trwałym uszkodzeniem mózgu. Obaj byliśmy w tej kwestii nieco ewangeliczni". – Curt Smith.
„The Hurting” było pierwszą płytą Tears For Fears jaką kupiłem (drugą była „Songs….”) i jak się później okazało, jest ich jedyną, której słucham w całości do dziś. Pojedyncze, genialne utwory jak „Shout”, „Everybody Wants To Rule The World”, „Sowing The Seeds Of Love”, czy jeden z najpiękniejszych utworów ever, „Woman In Chains”, stale goszczą na mojej playliście. Ale tylko „The Hurting” przykuwa uwagę w całości, chwyta za serce i trzyma zań od samego początku do ostatniej nuty. Być może niektórzy znajdą tu kilka rzeczy, które nie powinny się tu znaleźć i zadziałać, jak chociażby wymieniany w tym kontekście często kawałek „The Prisoner”, ale ja nic na to nie poradzę. Na mnie działają i znajduję w nich „to coś”. Na przykład niezwykle interesujące połączenie kontrastów - nowej fali i King Crimson. Cudo. Niewiele albumów z 1983 roku brzmi wg mnie tak świeżo i ponadczasowo jak „The Hurting”. Bez wątpienia również dzięki temu, że dzieje się tu o wiele więcej niż tylko przebojowe single, a ten dziwny, niespokojny klimat jest wszechobecny i charakterystyczny dla wszystkich dziesięciu utworów. Jednak żaden z nich nie brzmi podobnie i wszystkie są unikalne, piękne, a zarazem niosą uniwersalne treści i przekaz muzyczny. "Nasza publiczność sięga od 16-letnich dzieciaków do 50-letnich rodziców" - stwierdza z radością Smith. - "Myślę, że to dlatego, że „The Hurting” jest ukierunkowany - nie celowo, ale dlatego, że właśnie byliśmy w tym wieku - na okres dojrzewania. Opowiada o tym mrocznym okresie od osiemnastki do powiedzmy dwudziestego trzeciego roku życia, kiedy próbujesz odnaleźć siebie." "Jest to jedyna prawdziwa płyta Tears For Fears” - podsumowuje Orzabal. Bunt i kąśliwe komentarze do rzeczywistości, ten wyraźny skręt w lewo w muzyce lat 80-tych, spowodowany był tym, że scena post-punkowa wyrosła na państwie jeszcze opiekuńczym, zależnym od tanich mieszkań, łatwego korzystania z przestrzeni do prób i finansowanych ze środków publicznych szkół artystycznych, które pomagały wspierać kreatywność młodych ludzi. Ogromna liczba zespołów, które wyłoniły się ze sceny post-punkowej i nowofalowej, pochodziła ze środowisk robotniczych. Pojawienie się na scenie politycznej Margaret Thatcher z jej radykalną zmianą polityki społecznej i gospodarczej, było katalizatorem przy kolejnych wybuchach powszechnego niezadowolenia, strajków i demonstracji. Stare porzekadło "pisz o tym, co znasz i co cię boli" odnoszące się do młodych, aspirujących muzyków, nigdy chyba nie miało tak masowego zasięgu, jak na początku lat osiemdziesiątych. A Tears For Fears, hołdując tej zasadzie, poza tematami społeczno-politycznymi, sięgnęło jeszcze głębiej - do nastoletniego niepokoju, buntu, nieszczęśliwego życia rodzinnego i poszukiwania tożsamości. Jak się okazało, idealnie wpasowali się w największy segment nabywców płyt – młodych ludzi, którzy na co dzień mają do czynienia z własnym "zaprawdę teraz to już biada mi, nikt mnie nie rozumie", z przykrymi momentami nastoletniego życia, z poczuciem izolacji i ciężarem dorastania.
Teksty piosenek, ze szczególnym uwzględnieniem otwierającego album tytułowego "The Hurting", a dalej "Suffer the Children", "Watch Me Bleed" i "Start of the Breakdown" są jak skrypty, notatki z sesji terapeutycznej. O, albo czyjś pamiętnik, skryty zapis traum. Ta szczególna, odarta z ozdobników surowa szczerość i ekspozycja na ból sprawiają, że jest to niesamowicie intymne, ale jednocześnie urzekające doświadczenie. Nie taję, zwłaszcza dziś, po ponad czterdziestu latach, że to właśnie ta umiejętność wykorzystania osobistego bólu, przedstawienia go w uniwersalny sposób, umożliwiający osobiste odniesienie się do niego, sprawiła że moja emocjonalna więź z Tears For Fears była nieporównywalnie większa i bliższa niż z upolitycznionymi, lewicowymi tekstami, dajmy na to Heaven 17. Rządy junty wojskowej Jaruzelskiego i totalny zamordyzm wydawały mi się bardziej faszystowskie, niż Wlk. Brytania pod panowaniem Margaret Thatcher, gdzie antyrządowe w swej wymowie utwory śmigały bez problemu po UK Singles Chart. Ale to temat na inny tekst. Może kiedyś...
Mam nadzieję, że po lekturze powyższego tekstu zgodzicie się ze mną, że Tears for Fears to chyba jednak coś więcej niż „synthpopowy zespół drugiego rzutu”. To bez wątpienia fenomen kulturowy. Ich muzyka wciąż inspiruje, prowokuje do myślenia i wywołuje emocje. To grupa, która przesunęła kolejne bariery w łączeniu chwytliwych melodii z głębokimi tekstami, ustawiając poprzeczkę bardzo wysoko. Ich mroczne teksty w żadnym, ale to żadnym momencie nie wkraczają w patetyczne czy tandetnie sentymentalne rejony. Album „The Hurting” mógł być aktem klęski na samym początku kariery grupy, bo przecież zbiór ballad o biedzie, znęcaniu się nad dziećmi, lękach, bólu i wypieranych wspomnieniach mógł nie brzmieć zachęcająco w całym tym imprezowym, elektronicznym, klubowym, kolorowym sztafażu początku dekady lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Jakimś cudem jednak album odniósł sukces i zachował do dziś całą swoją ponadczasową wartość. Być może jest to spowodowane niespotykaną szczerością w tej podróży przez ludzki ból i emocje, ale chyba i czymś więcej.
Na koniec smutnawa anegdotka, wyjaśniająca podtytuł tekstu. Podczas pierwszej trasy koncertowej po Stanach, zespół spotkał się ze swoim idolem, Arthurem Janovem. ”Znał nasze utwory i miał świadomość, że napisaliśmy album w oparciu o jego teorię pierwotną" - wspomina Smith - „Był bardzo miły i zaprosił nas na lunch, gdzie nie omieszkał przedstawić nam propozycję współpracy. Otóż napisał właśnie musical o sobie i chciał, abyśmy zaangażowali się czynnie w jego nagranie i wystawienie”. Ten absurdalny pomysł nie wywarł pozytywnego wrażenia na obu muzykach. „Libretto było naprawdę fatalne, gorsze niż moje własne teksty”- stwierdził Orzabal. "Wydało się to mocno niewłaściwe" - podsumowuje Smith - "ponieważ darzyliśmy go ogromnym szacunkiem. Skomercjalizowanie tego wszystkiego było z naszego punktu widzenia niesmaczne. To tak, jakby Bóg objawił ci się w kurtce kierowcy wyścigowego z naszywkami sponsorów". Orzabal: - "Po prostu odszedłem stamtąd myśląc – Hmm… nigdy nie spotykaj swoich bohaterów…"
Robert Marciniak
12.06.2025 r.