2024 Dark Reptile Records
Unspoken
No Escape
Drive
Underneath It All
Other Side
The Right Way
Hate Yourself
On the Edge of Dreams
Far Behind
Brightest Nights
„Almost Gone” to trzeci album Shagreen, solowego projektu Natalii Gadziny-Grochowskiej – wokalistki, kompozytorki i producentki muzycznej. Wydany w 2024 roku nakładem Dark Reptile Records, w sposób arcyciekawy łączy elementy industrialu, elektroniki oraz rocka, tworząc mroczny i emocjonalny krajobraz dźwiękowy. W sposób przemyślany balansuje pomiędzy delikatnością a intensywnością, z charakterystycznymi, ciężkimi brzmieniami elektronicznymi i gitarowymi riffami. Warstwa liryczna albumu jest głęboko osobista, opowiadająca o trudnych przeżyciach i emocjach. Shagreen dzieli się swoimi doświadczeniami w sposób szczery i bezpośredni, co nadaje płycie autentyczności i pozwala słuchaczowi znaleźć się w najbliższym świecie autorki. „Almost Gone” to dzieło artystki dojrzałej, mającej pełną świadomość w jaki sposób wyrazić siebie. Gościmy dziś Natalię na łamach Corroded Sounds.
RM: Dziękuję za przyjęcie zaproszenia, bardzo się cieszę, że mam okazję Cię poznać, albowiem od momentu, gdy usłyszałem płytę „Almost Gone” po raz pierwszy, dosłownie nie jestem w stanie się od niej oderwać. Od pierwszych taktów „Unspoken” zostałem totalnie w ten świat wciągnięty. Pierwsze i jedyne pytanie, jakie mi się najpierw ciśnie na myśl… jak to się robi? 😊
SH: Dziękuję pięknie za tak miłe słowa. W całym procesie twórczym staram się dążyć do tego, żeby to, co nagrywam, po prostu mi się podobało. Na początku, mam na myśli prace przy pierwszym albumie, rzeczywiście stylizowałam swoją muzykę trochę na modłę tego, czego słuchałam i co mnie w muzyce fascynowało. Szukałam wtedy odpowiednich rozwiązań produkcyjnych, spędzałam nad nagrywaniem dużo czasu. I właśnie z tamtych piosenek można najłatwiej rozpoznać moje inspiracje. Teraz jednak, kiedy mam już większą wprawę w produkcji, nieco mniej obaw przy komponowaniu i pisaniu tekstów, przestałam wzorować się na czymkolwiek. Robię świadomie już tylko to, co wydaje mi się oryginalne i odzwierciedla moje autorskie intencje. To oczywiste, że wszystko czego aktualnie słucham, ma duży wpływ na moją muzykę, jednak pozostaje to w sferze tylko i wyłącznie inspiracji, nie wprowadzam tych elementów celowo.
RM: Właśnie - produkcja. Stwierdzenie, że jestem pod wrażeniem wydaje mi się lekko oklepane i nie do końca wyraża mój zachwyt. Urzekło mnie perfekcyjne wręcz wyważenie i ustawienie planów. Nie sposób nie docenić dopracowanej, spójnej konstrukcji – jeden z moich ulubionych fragmentów to osadzenie wielowarstwowego głosu na ścianie dźwiękowej w refrenie „No Escape”. Ufff… no ciary po prostu… Powiedz, z jakiego instrumentarium korzystałaś, na czym, gdzie i jak zgrywałaś - trochę o procesie powstawania utworów, czyli przejdźmy do materii. Bardzo mi się podoba takie budowanie kolejnego wymiaru, nowych płaszczyzn, właśnie poprzez kilka warstw głosu.
SH: Miło to słyszeć, bo wszystko, co jest na tym albumie, opiera się przede wszystkim na mojej własnej intuicji. Jedyną pomocą produkcyjną były wskazówki mojego męża, Arka Grochowskiego, którego wiedza na temat pracy w studio jest nieoceniona. Arek jednak spełniał rolę doradczą, ostateczna decyzja należała do mnie. To wszystko oczywiście w zależności od tego, czy mi jego wskazówki pasowały do brzmienia, ogólnej koncepcji danej piosenki, czy tez nie. Instrumentarium było w założeniu skromne, bo raptem syntezatory analogowe (Moog, Arturia), komputer z zainstalowanym Abletonem, no i oczywiście gitara elektryczna Arka. Trochę żałuję dziś, że skrzypce elektryczne pojawiły się tylko w dwóch utworach. Myślę, że można było się pokusić o szersze wykorzystanie tego instrumentu. Natomiast, jak zauważyłeś, bardzo dużo uwagi poświęciłam chórkom i ich odpowiedniej aranżacji. Na marginesie, wiąże się z tym ciekawa historia. Otóż na któreś Święta Bożego Narodzenia nagrałam w prezencie mojemu Tacie płytę ze śpiewanymi przeze mnie piosenkami ABBY. Podkłady kupiłam na stronie poświęconej karaoke. Całe wyzwanie polegało na tym, że starałam się możliwie jak najwierniej odtworzyć wykonania Fridy i Agnethy. Na warsztat trafiły chyba najbardziej popularne hity, takie jak „Dancing Queen” czy „Super Trouper”. Zadanie to było nieco karkołomne, ale nauczyło mnie niezwykle dużo. To była chyba najlepsza szkoła nagrywania chórków, jaką mogłam kiedykolwiek wymyślić. ABBA bardzo często stosowała w swoich piosenkach te wielogłosowe nakładki, w dodatku w bardzo nieoczywistych melodiach. Śpiewałam kiedyś w chórze i słuchałam muzyki chóralnej w szkole muzycznej, uczyłam się też tam harmonii, jednak dopiero to zadanie, robione wyłącznie z własnej inicjatywy sprawiło, że dowiedziałam się tyle o wielogłosowości w muzyce rozrywkowej. Może dzięki temu chórki na ostatniej płycie brzmią tak ciekawie.
RM: Zdecydowanie i bezapelacyjnie tak. Bardzo swobodnie i ciekawie bawisz się także stylami. Obok stonowanych utworów refleksyjnych, takich jak wspomniane „No Escape”, mamy rockowe „Underneath It All”, parkietowy wręcz killer „Hate Yourself”, czy post-rockowe, dreamowe wręcz „Other Side”. I wszystko to ze sobą świetnie współgra – powiedz coś o pomyśle na różnorodność. Czy jest to w jakimś sensie wyraz Twoich fascynacji muzycznych? Gdzie tkwią Twoje inspiracje?
SH: Cała moja przygoda z tworzeniem własnej muzyki zaczęła się od fascynacji twórczością Nine Inch Nails. Do dzisiaj jest to mój ulubiony zespół. Potem niejako naturalnie przy odkrywaniu inspiracji Trenta Reznora pojawił się w moim życiu Gary Numan, a także zespoły Skinny Puppy i Front Line Assembly. W tzw. międzyczasie słuchałam (i nadal słucham) sporo muzyki tanecznej, takiej jak drum&bass, a zwłaszcza subgatunku neurofunk, który jest bardzo mocny, mroczny, a przede wszystkim świetnie wyprodukowany. Oprócz tego nie ukrywam, że jak chyba każdy, mam swoje „guilty pleasures” 😊. Całą playlistę „Fajne hity” w moim telefonie wypełniają starsze piosenki do dziś lecące w komercyjnych rozgłośniach radiowych, takich jak RMF czy ZET, np. Seal, The Beloved czy Fleetwood Mac. Ogólnie gatunek adult contemporary ma swoje świetne momenty i nie będę tu kłamać, że słucham tylko industrialu.
RM: No jasne! Co prawda znam osobiście człowieka, który po usłyszeniu „The Number Of The Beast” Iron Maiden, doszedł do wniosku, że pozostałe zespoły metalowe (poza IM) nie mają mu nic lepszego do zaoferowania i pozostał wierny już tylko Maidenom. Ale to odosobniony przypadek i raczej nie do naśladowania. Następna rzecz na albumie, która mocno trzyma całość w klimacie, to gitary nagrane przez Arka. Czy oddałaś tę przestrzeń do „zagospodarowania” Arkowi po swojemu?
SH: Kiedy poznałam Arka, miałam na telefonie wersje demo do piosenek „Shadows” i „Desire” i puściłam mu je na pierwszej randce. Zachwycił się i zaproponował, że nagra mi do nich gitary. Ten „podryw na gitary” był, jak widać, bardzo skuteczny, skoro zaraz minie od tego spotkania 10 lat, a my ciągle jeszcze jakoś sobie ze sobą radzimy 😊 A tak poważnie, to myślę, że jesteśmy dobrze zgrani muzycznie i od samego początku podobały mi się jego propozycje gitar do moich piosenek. Uważam, że te partie są bardzo pomysłowe i takie „inne” niż wszystkie wokół. Tak więc tak - można powiedzieć, że zagospodarował tę przestrzeń całkowicie po swojemu i miałam w tej kwestii do niego pełne zaufanie. Po prostu nagrywał kiedy chciał, wysyłał mi pliki i ja je od razu miksowałam w resztę produkcji. Wszystko mi pasowało, bez poprawek 😊
RM: Opisując warstwę tekstową jednego z moich najulubieńszych albumów ever, „Rage In Eden” Ultravox, posłużyłem się taką figurą retoryczną: „Teatralny, czy raczej filmowy sposób pisania tekstów przez Midge'a Ure'a jest czymś, co naprawdę wyróżnia Ultravox. Teksty na „Rage In Eden” złożone są ze splecionych ze sobą scen, fragmentów, akapitów. Nie są to opowieści reportażowe, komentatorskie. Ten styl przypomina nieco Bowiego, w tych momentach, gdy celem jest nakreślenie swoistego klimatu. Porównałbym je do filmowych ujęć pozbawionych dialogów, gdzie gra opis - ruch kamery, drugi plan, scenografia”. Nie mogę się powtarzać 😊, ale muszę. Na teraz nie znajduję trafniejszego określenia też Twoich liryków. Mam dokładnie to samo wrażenie. Czy możesz coś więcej powiedzieć o nich? Co specjalnego chcesz nimi wyrazić?
SH: Staram się pisać o sobie, swoich emocjach, przeżyciach i przemyśleniach. Ostatnia płyta była dla mnie podniesieniem tej poprzeczki, bo niejako wyszedł mi w zasadzie mój prywatny koncept album na temat konkretnych, ponurych wydarzeń z mojego życia. Ogólnie rzecz biorąc, kiedy zabieram się do pisania tekstów, najczęściej mam już w głowie kluczowe fragmenty piosenki, takie jak główny motyw refrenu albo pierwsze linijki zwrotek. Wymyślam je zazwyczaj już w trakcie tworzenia melodii, ponieważ pasują mi w tych momentach konkretne głoski, akcenty i wyrazy. Piosenka to dla mnie synergia melodii muzycznej i melodii tekstu. Często też wyobrażam sobie konkretną scenę lub sytuację, która jest dla mnie punktem wyjścia do śpiewania o emocjach. Np. kiedy pisałam piosenkę „Drive”, miałam w głowie scenę z książki, którą czytałam, i potraktowałam to jako metaforę do przedstawienia swojej sytuacji.
RM: Na wewnętrznej stronie przepięknego wydania digipackowego, o którym za moment, widnieje adnotacja, że bębny do kawałka „Other Side” zostały nagrane w 2014 roku (przez Kubę Jabłońskiego, znanego m.in. z Lady Pank). Co się z z tymi śladami działo przez ostatnie 10 lat? Czy utwór powstał wokół ścieżki bębnów? Szalenie mnie interesują takie tajemnicze historie…
SH: Nie jest tajemnicą, że mniej więcej w tym 2014 r. podpisałam kontrakt z wytwórnią Universal Music Polska. Miałam nagrać i wydać płytę z komercyjnym popem w języku polskim, do czego (na szczęście) nie doszło. Piosenki jednak zostały nagrane, a do niektórych z nich wracam teraz, po latach. Szkoda mi było tamtej sesji nagraniowej z Kubą Jabłońskim w studio, spędziliśmy wtedy na niej cały dzień, no i nagrał naprawdę fajne partie. Dwie piosenki z tamtych sesji, „Any Second Now” i „Fleeting Whispers” znalazły się na mojej poprzedniej płycie „Standstill”. Teraz wróciłam do „Other Side”. Napisałam do niej nowy tekst, przeprodukowałam, no i jest!
RM: Za mastering odpowiada Erie Loch (Brian McCulloch). Jak nawiązaliście współpracę i jak Wam się współpracuje, bo to przecież nie pierwszy raz?
SH: Moją pierwszą EP-kę wydałam w amerykańskiej niezależnej wytworni No Devotion Records i Erie robił tam masteringi wszystkim artystom. W pewnym momencie drogi moje i tej wytwórni się rozeszły, ale kontakt z Eriem pozostał. Po jakimś czasie zdecydowałam się napisać do niego z pytaniem, czy zmasterowałby moją pierwszą płytę, a on się zgodził. Jest osobą bardzo uprzejmą, wspierającą i zawsze chwali moją muzykę, więc każdy kontakt z nim to czysta przyjemność. No i jest świetny w tym, co robi, mam wrażenie, że moje piosenki po jego masteringu brzmią pięciokrotnie lepiej.
RM: Artwork – bardzo sugestywny – fantastyczna kompozycja barw. I te zapałki… tu się coś musiało wydarzyć 😊. Przybliżysz kulisy współpracy z Olivią Damięcką-Pyskło?
SH: Pewnego dnia jeden z moich fanów napisał do mnie wiadomość na Instagramie, że wysłał na mój adres prezent. Po kilku tygodniach rzeczywiście odebrałam paczkę, w środku której
znajdował się wykonany przez niego album z oficjalnymi artworkami do albumu „The Downward Spiral” zespołu Nine Inch Nails. Był naprawdę pięknie przygotowany i profesjonalnie wydrukowany, zawierał zdjęcia wszystkich grafik i obrazów, które zostały wykorzystane w designie i promocji „The Downward Spiral”, ale też te, które się „nie zmieściły” ani do książeczki, ani na plakaty. Są tam nawet różne warianty zdjęcia samej głównej okładki. Oglądałam ten album wiele razy i to on właściwie zainspirował mnie, żeby okładka mojej nowej płyty też była obrazem. Na początku chciałam nawet sama go namalować, ale ponieważ jestem absolutnie beznadziejna w pracach plastycznych, poprosiłam o pomoc kogoś, kto się na tym zna. Olivia uczy się u mnie śpiewu już od kilku lat. Wiedziałam, że maluje i dostałam nawet od niej jeden obraz, który wisi w mojej sypialni. Przedstawiłam jej mój koncept na okładkę i pokazałam nawet zdjęcie, które chciałabym potraktować jako inspirację do tej okładki. Zdjęcie to przedstawiało postać w ciemności. Olivia po kilku dniach wysłała mi zdjęcie gotowego już obrazu i spytała „czy taki może być”? No to jej odpisałam, że oczywiście, jest świetny!
RM: Bardzo Ci dziękuję za rozmowę. Odkrywanie Twojej twórczości właściwie dopiero się dla mnie zaczęło wraz z pojawieniem się „Almost Gone”, ale wiem, że będę poszukiwał tych fantastycznych emocji zarówno w tym, co już nagrałaś, jak i będę kibicował gorąco na przyszłość. Co znajduje się na krawędzi marzeń Shagreen? No i czego można Ci życzyć?
SH: Moim marzeniem jest chyba po prostu życie, które wpisywałoby się w moją definicję „szczęścia”. Wydaje mi się, że teraz jest całkiem w porządku i można mi życzyć, żeby ten balans utrzymywał się cały czas. Jak każdy, miewam w życiu wątpliwości co do wielu rzeczy, więc życzenie mi więcej pewności i wiary w siebie też miałoby sens 😊.
RM: Życzę Ci więc więcej pewności i wiary w siebie i w swoje siły. Jeszcze raz dziękuję.
SH: Ja również dziękuję i pozdrawiam serdecznie!