1. pl
  2. en

1986 Charisma/Geffen

 

Red Rain

Sledgehammer

Don’t Give Up

That Voice Again

In Your Eyes

Mercy Street

Big Time

We Do What We're Told (Milgram's 37)

12 października 2025

PETER GABRIEL - SO

Flitą, flitą… kchrrr… wpierw rachitycznie zabrzmiał dzwonek w drzwiach z pilśni w bloku z betonowej płyty, po czym zgrzyt poświadczył, że czarny guzik jak zwykle się się zablokował. Podszedłem niespiesznie do „wrót” i zerknąłem przez judasza. Za drzwiami stał T., kolega z ogólniaka i ze studiów. Zawsze był o rok wyżej, ale w którymś momencie swej edukacji, prawdopodobnie przerażony zbyt szybkim jej postępem, wykonał tzw. skok spadochronowy i znalazł się na moim roku, w dodatku w tej samej grupie, co w końcu relacje między nami zacieśniło i skierowało na właściwe kierunki. Potem wielokrotnie opowiadał, że powtarzał rok specjalnie dla mnie, co okazało się nieprawdą, bo jednak ożenił się z koleżanką z roku, nie ze mną. W wizjerze zobaczyłem, jak niecierpliwie kiwał się, poprawiając nerwowo okulary trzy razy na sekundę, co oznaczało wyjątkowe jego podekscytowanie. Przekręciłem gałkę zamka typu Yeti, czy tam Yale i otworzyłem drzwi.

 

- Jezuuuu… Jezuuuu…, człowieku, co tak długo? Patrz, co mam! – wciskając się obok mnie przez drzwi do środka, mignął mi czarno-białą okładką, którą wypełniało w całości zdjęcie artysty. O ile dobrze zobaczyłem to Peter Gabriel!

 

- Skąd masz? – wykrztusiłem. Wiedzieliśmy, że płyta się niedawno ukazała. Rzeczywistość drugiej połowy lat osiemdziesiątych to był jakiś surrealistyczny sen. W zakresie artykułów podstawowych bida jeszcze straszniejsza, sklepy w których dominującym asortymentem stawał się brak wszystkiego, zaczęły dominować na mapach handlowych miast i wsi PRL-u, ale jak gdyby nigdy nic Tonpress zaczął wydawać single Depeche Mode, A Flock Of Seagulls, longi New Order, Venom, a muzyczne wieści roznosiły się już całkiem nieźle, choćby za pomocą kolorowej prasy muzycznej, która można było przejrzeć w czytelni "Empiku". Nie pamiętam natomiast, czy gdy otwierałem drzwi T., już była ta płyta prezentowana w audycji „Wieczór Płytowy” w PR. Na pewno ja jej do tego momentu jeszcze nie słyszałem.

 

- Od G. oczywiście. – G. była naszą koleżanką z roku. Z racji przynależności do chóru akademickiego podróżowała z koncertami po Europie i przywoziła z tych wojaży między innymi płyty gramofonowe. Dobre płyty. Bardzo dobre płyty. Fenomenalne płyty. No i w końcu przywiozła „So”. Nie będę epatował zdaniami typu „wyrwało mnie z butów”, czy „moja szczęka huknęła o podłogę”, chociaż chyba dosłownie tak było. Po pierwszym, całkowicie druzgocącym moje zmysły przesłuchaniu, nie byłem w stanie wykrztusić słowa. Dwa razy pod rząd poleciała wtedy strona A i raz strona B. Dlaczego tak? Już tłumaczę. Ze względów na budżet, większość płyt, zwłaszcza tych nagrywanych z radia, lądowało na polskich „żelazowych” Stilonach z Gorzowa, czy Wiskordach z rodzinnego Szczecina. Wbrew pozorom i obiegowym opiniom, były to całkiem dobre kasety z nośnikiem odpornym na ścieranie, co miało kluczowe znaczenie przy odtwarzaniu. Głowica się nie brudziła zbytnio, nie trzeba jej było często czyścić. Pod tym względem były lepsze np. od niemieckich BASF. No i cena. Cena miała niebagatelne znaczenie. Gdy pojawiły się „chromowe” Wiskordy, było to naprawdę wydarzenie ogromnej wagi. Za kwotę w wysokości około 1/3 ceny kasety w Pewexie otrzymywało się bardzo dobry nośnik. Co prawda wrażenia estetyczne były mocno nadszarpnięte, bowiem cierpienia socjalistycznej gospodarki były widoczne gołym okiem - od krzywo przyklejonych papierowych naklejek po średnio spasowane pudełka z nadlewkami. Ważna była jednak sama taśma. Prawdopodobnie importowana, odznaczała się bardzo przyzwoitymi charakterystykami, w tym magicznym pasmem przenoszenia i stosunkiem sygnał/szum. I to była baza w kolekcji. Dla lepszych płyt przegrywanych z winyla były japońskie kasety z Pewexu – SONY, maxelle i TDK. I tak w pierwszym odruchu, nagrywając LP „So” na kasetę, sięgnąłem na tylko lekko wyższą półkę - po „żelazowego” maxella. Po wybrzmieniu pierwszej strony, przeprosiłem T. za to, że posiedzi te dwadzieścia minut dłużej u mnie i zamieniłem maxella na „chromowego” TDK. To była najwyższa półka. Kilka lat później, gdy mogłem już nabyć sobie wymarzonego decka Technicsa w Pewexie, nagranie „So” z kompaktu wylądowało na kasecie „METAL” firmy TDK. I to przez jakiś czas było połączenie doskonałe, aż do chwili, gdy mogłem sobie już nabyć CD. Naprawdę przepraszam wielbicieli winyli, ale dopiero CD jest nośnikiem, na którym ta płyta BRZMI. Nie „brzmi”, ale właśnie „BRZMI”. To jest ta „delikatna” różnica. Makao. Tu mała ciekawostka w temacie – na winylu utwór „In Your Eyes” został przesunięty z planowanego od początku przez Gabriela miejsca na końcu płyty, na początek drugiej strony. Właśnie ze względu na ograniczenia technologiczne samej płyty winylowej. Pod koniec, gdy igła zbliża się do środka płyty, średnica zataczanej spirali jest coraz mniejsza, a więc amplituda drgań poprzecznych, gdy igła „odczytuje” falowany rowek, musi być stopniowo zmniejszana, na czym lekko cierpi dynamika. W przeciwnym razie igła wyskakiwałaby z rowków, czy jakoś tak. Pewnie zmyślam, a pewnie można to wytłumaczyć bardziej naukowo, ale podobno z tego powodu „In Your Eyes” nie nadawał się na koniec strony, co okazało się dopiero przy masteringu. Komu trafiły się pierwsze tłoczenia LP, ten zauważył, że na odwrocie okładki kolejność utworów jest inna, niż w rzeczywistości („In Your Eyes” jest na końcu). Natomiast to wydanie, które przyniósł do mnie T., było którymś z kolei dodrukiem, więc „błąd” został już poprawiony. A szkoda, bo wiedząc o tym, zapewne chciałbym sobie zachować kolejność pierwotną, bardziej sensowną, która już bez żadnych przeszkód znalazła się na CD, ale dopiero lata później. W dodatku uzupełniona o „brakujący” na winylu „This Is The Picture (Excellent Birds)”. I po makale.

 

I tak to właśnie kolega T. patrzył się na mnie kolejny raz pełen troski, gdy nie wiedziałem czy jeszcze płakać po „Mercy Street”, czy już się śmiać i skakać do „Big Time” (kolega miał grubszą skórę wrażliwości), taki bowiem miałem mętlik w głowie. Jedno było pewne. Oto obcuję z czymś naprawdę wielkim. Rozsmakowywanie się w niuansach, w produkcji, w aranżach, w tekstach przyszło później – z kolejnymi odsłuchami, których do dziś są już na pewno tysiące. I za każdym razem odczuwam niewypowiedzianą radość i ogromną satysfakcję. Jest to absolutne arcydzieło muzyki rozrywkowej. Gdybyśmy mieli oddzielić warstwę muzyczną od lirycznej i od produkcyjnej (chociaż po co to robić, gdy mamy do czynienia z dziełem kompletnym?), to każda z nich jest cudowna sama w sobie. Przede wszystkim, i tu posłużę się niezwykle trafnym określeniem podchwyconym od dżentelmenów z kanału na YouTube „Bocian przynosi płyty” - niesamowita głębia i soczystość dźwięku. Tutaj MUSI pojawić się to nazwisko. Więc proszę Państwa, bez Daniela Lanois nie byłoby TEJ płyty. Prawdopodobnie byłaby jakaś inna, pewnie równie fascynująca, ale nie TA. Fenomenalnie są ułożone ścieżki instrumentów, które pojedynczo same w sobie są zjawiskowe, natomiast w całości to jest po prostu czysta magia. One sobie gdzieś po utworze wędrują, czasem się odseparowują, by zaraz się połączyć (jeszcze raz zacytuję „Bociana…”) i to tak, że jesteśmy w stanie dosłownie rozrysować na kartce, gdzie każdy z nich został umiejscowiony. To nie jest kwadrofonia, ani 5.1, 7.1, czy 12.1… To „zwykła” stereofonia, a jednak naprawdę słychać, kto gdzie „stoi”. Przód lewa, tył środek itp.

 

Mija właśnie czterdzieści lat od rozpoczęcia prac nad tym genialnym albumem. Trudno mi zrozumieć, dlaczego nie znajduje się on ani w pierwszej pięćdziesiątce, ani setce, ani nawet dwusetce najlepiej sprzedawanych płyt wszech czasów. Ja osobiście nie wyobrażam sobie aby jakikolwiek meloman nie znał i nie miał tej płyty na półce. Ale to ja, bo jak widać, świat nie podziela mojego zachwytu, zachwycając się z kolei artystami, których nazwiska „nie przejdą” na tej stronie. To zresztą jeden z powodów, dlaczego wszelkiego rodzaju rankingi, listy, notowania są wg mnie o kant rozbić i nie bawią mnie wcale a wcale. Bo co z tego wynika? Kompletnie nic, a na dodatek przychodzi mi na myśl słynne powiedzenie „ludzie jedzcie gówno, miliony much nie mogą się mylić”. Dobra, znów jak zawsze zaczynam gdzieś dryfować… Jeśli jednak miałbym się w jakimś momencie podeprzeć rankingami w celu podkreślenia ponadczasowej wartości albumu, niech to będzie ranking pisma Rolling Stone, gdzie „So” znalazło się na 187 pozycji wśród pięciuset najlepszych albumów wszech czasów i na miejscu 14 na liście 100 najlepszych albumów lat 80-tych. Całkowicie beznadziejnie niedoceniona płyta 😊. Dlaczego więc, gdy sam uważam, że napisano już wszystko o tym albumie, łapię się na przemożnej chęci dołożenia do tej puli swojego tekstu, który przecież nic nowego nie odkryje? Ano dlatego, że jest to dla mnie zbyt ważna płyta, abym ją tak sobie przemilczał, mając sposobność o niej wspomnieć na własnej stronie.

 

Nie ma chyba sensu specjalnie rozwodzić się nad kulisami powstawania płyty, informacji na ten temat jest w „internetach” multum. Na wzmiankę zasługuje jednak fakt, że w nagraniach wzięło udział wielu znakomitych muzyków, a każdy z nich wycisnął albo swoje niepowtarzalne piętno na nagraniach, niemal je "skradł" (Kate Bush), albo chociaż dodał swoje fenomenalne trzy grosze (Stewart Copeland z The Police). Poza tym wspaniałe partie wykonali Youssou N’Dour, Shankar, Wayne Jackson, Don Mikkelsen, Jim Kerr, by wymienić kilku. Natomiast prawdziwymi bohaterami nagrań, poza oczywiście Gabrielem, byli Tony Levin, David Rhodes, Emmanuel „Manu” Katché i Jerry Marotta. I przede wszystkim „biedny” Daniel Lanois, który zakładał, że prace nad albumem potrwają nie dłużej niż pół roku. Mocno się pomylił. Prace rozpoczęły się w początkach 1985, a album ujrzał światło dzienne w maju 1986 roku. I „last but not least” – ostatni, „cichy” bohater tego przedsięwzięcia - magnetofon cyfrowy firmy Mitsubishi, który odpowiada za wspomnianą czystość, głębię i soczystość brzmienia.

 

Album zaczyna się z wysokiego C. „Red Rain” to jedna z najbardziej poruszających piosenek, jakie kiedykolwiek stworzono. Po kilkusekundowym, stonowanym wstępie, w którym Stewart Copeland wystukuje na hi-hacie charakterystyczne dla siebie podziały, następuje prawdziwa eksplozja. Bas Tony’ego Levina w połączeniu z partią bębnów Jerry’ego Marotty to prawdziwy niszczyciel. Membran w głośnikach i zmysłów. „Red Rain” to bajeczny „otwieracz”. Pomału narasta, by eksplodować i rozsypać się (nie, wcale nie w drobiazgi) w sugestywny, ruchomy obraz, trzymany absolutnie perfekcyjnie w ryzach przez sekcję rytmiczną… Gdy włącza się w to głos Gabriela o charakterystycznym „matowym” zabarwieniu, można dosłownie wyskoczyć z siebie. Zwróćcie uwagę, jak gra na gitarze w tym wszystkim Rhodes, tak w około 50-tej sekundzie słychać to wyraźnie. „Red Rain” to deszcz krwi, który symbolizuje cierpienia, wojny, bezsensowne przelewanie jej w „daninach”, ale także braterstwo wszystkich istot, w których ta krew płynie. Tekst inspirowany jednym z bardzo realistycznych snów Gabriela, w którym deszcz, morze i "pojemniki" o ludzkich kształtach, wszystko przepełnione krwią, przeplatały się wzajemnie w upiornym tańcu. Po całej tej szarpiącej duszę lawinie, następuje magicznie stonowana końcówka, a potem jebudu!

 

- Tato, co jest najbardziej znane Chopina?
- Chopina? Polonez, Etiuda Rewolucyjna...
- Ale takie najbardziej, że od razu już wiadomo...
- To Etiuda Rewolucyjna.
- Podobno napisał to dla jakiejś dupy.
- Dla dupy? To nie rewolucyjna chyba...
- Ciekawe czy popuściła mu szpary?
- Co zrobiła?
- No czy ją zapiął. Gwint zerwał…

 

Dzień Świra 2002, reż. Marek Koterski

 

Gdy Peter Gabriel nagrywał „So”, w gruzy waliło się jego małżeństwo z Jill Moore. Chociaż oficjalnie zakończyło się ono rozwodem w 1987 roku, na długo przed tym momentem było już tylko wspomnieniem. Peter Gabriel zaczął spotykać się w tamtym czasie z amerykańską aktorką Rosanną Arquette. Plotka, że napisał właśnie dla niej piosenkę „In Your Eyes” prawdopodobnie nie została sprostowana przez niego, tylko dlatego, że prawdziwy powód postawiłby go w nieco niezręcznej sytuacji. W rzeczywistości „In Your Eyes” to piosenka o pojednaniu między nim a jego żoną Jill, tuż przed ostatecznym rozpadem ich małżeństwa. Separacje i terapie pomogły na krótko, ale nie rozwiązały problemów. Poza tym, gdy pisał ten utwór, nie znał jeszcze Arquette. Tym samym „In Your Eyes” dołączył do utworu „Rosanna” grupy Toto w kategorii piosenek nie napisanych z myślą o Rosannie Arquette. Natomiast bezdyskusyjnie piosenką dla której bezpośrednią inspiracją była ówczesna relacja Gabriela z Arquette, jest „Sledgehammer”. Intro na samplowanym w Emulatorze flecie shakuhachi może sugerować, że będzie podobnie, jak w „Red Rain”, ale jest jeszcze mocniej – to już jest walec. To chyba najlepsza piosenka o seksie, jaka kiedykolwiek powstała. Pełna luźnych skojarzeń, nierzadko zabawnych, nierzadko na granicy dobrego smaku, ale nigdy jej nie przekraczająca. W ogólnej wymowie ostra jazda. Nie sposób nie wspomnieć też o teledysku. Jeśli ktoś go nie widział do tej pory (nie wierzę…) to niech to nadrobi koniecznie. Nie chodzi o techniczne fajerwerki realizacji, które dziś mogą wypadać blado i trochę śmiesznie, aczkolwiek wtedy robiły furorę i obraz w reżyserii Stephena R. Johnsona pozgarniał chyba wszystkie możliwe nagrody w tej kategorii. Chodzi o atmosferę i humor. Muzycznie to hołd dla soulowego „zadęcia” w dęciaki rodem z lat 60-tych, gdzie „wisienkę na torcie” dokłada jeden z idoli Gabriela z czasów młodości, Wayne Jackson - trębacz w zespołach Otisa Reddinga, Wilsona Picketta, Arethy Franklin i wielu, wielu innych.

 

„Z kolei z tą piosenką wiąże się ciekawa historia” – w wywiadzie dla NME wspominał o „Don’t Give Up” Gabriel - „Ponieważ kiedy ją napisałem, było w niej odniesienie do Ameryki, zasugerowano, aby zaśpiewała w niej Dolly Parton. Podobno z powodu innych zobowiązań Dolly ją odrzuciła... i cieszę się, że tak się stało, bo to, co Kate na niej zrobiła jest... przegenialne”. Niezwykle poruszająca, emocjonalna ballada i chyba najlepszy duet, jaki można sobie wymarzyć. Do dziś Kate Bush i Peter Gabriel to dwójka artystów, która nie rozczarowała mnie ani jednym dźwiękiem. Wyobrażając sobie w tym utworze manierę Dolly Parton, ośmielam się stwierdzić, że zabrakłoby jednak w wymowie tej niepewności, kruchości, którą daje głos Kate Bush. Bo pomimo tego, że uspokaja ten rozpaczliwy śpiew Gabriela, dając mu oparcie, wcale nie jest pewna tego, że wszystko będzie dobrze. Inspiracją tego dialogu były wspomnienia Gabriela z momentu zaraz po opuszczeniu Genesis, gdy Jill pocieszała go, żeby się nie poddawał, a ostatecznego klimatu i wymowy nadały inspiracje fotografiami Dorothei Lange, na których fotografka portretowała migrujących robotników rolnych podczas Wielkiego Kryzysu. W sytuacjach całkowicie beznadziejnych sprzedawali swoje namioty, czy opony z samochodów, by kupić żywność. Przez to z kolei migracja za chlebem stawała się niemożliwa. W tak beznadziejnych sytuacjach jedynym oparciem może być tylko druga osoba. Niezwykle sugestywny tekst i wykonanie. Do dziś Elton John przytacza ten utwór, jako moment zwrotny, gdy dotarło do niego, że faktycznie warto zacząć walczyć z uzależnieniami i wyjść na prostą. Ciekawe jest też to, że podczas gdy w Wlk. Brytanii piosenka była odpowiedzią na rosnące poczucie rozpaczy brytyjskiej klasy robotniczej pod dławiącymi rygorami polityki Margaret Thatcher, po tej stronie żelaznej kurtyny ta stanowcza i konsekwentna polityka (Thatcher i Reagana) powodowała powolne, lecz nieuchronne konanie komunistycznego systemu „równości i powszechnego szczęścia”. Gdzieś pośrodku zaczęła więc spotykać się przygnębiająca wizja człowieka, który staje w obliczu utraty godnego życia z wizją człowieka, który o godnym życiu mógł tylko pomarzyć. I to wzruszające wezwanie, aby się nie poddawać, bo nie przegrałeś jeszcze, nie jesteś pokonany, zaczęło mieć wymiar uniwersalny i ponadczasowy. Choć zakorzeniona w rzeczywistości politycznej lat 80-tych, z wyraźnymi odniesieniami do czasów Wielkiego Kryzysu, ta niesamowicie poruszająca piosenka jest aktualna do dziś.

 

Pierwszą stronę winyla zamyka „That Voice Again”. Kolejny majstersztyk. W warstwie tekstowej opisuje sprzeciw wobec werdyktów głosu wewnętrznego, nie tyle sumienia, co tego bezlitosnego sędziego dokonującego surowej samooceny każdego naszego słowa, czynu. Zamiast cieszyć się chwilą i akceptować własne działania, zaczynamy tracić poczucie własnej wartości, wikłamy się w poszukiwanie za wszelką cenę uznania u innych. I chociaż zawsze przy okazji tego utworu wspomina się udział Davida Rhodesa w napisaniu świetnego tekstu, to warstwę muzyczną zawłaszcza Manu Katché. Partia perkusji jest tak zagrana, że sama w sobie jest dziełem sztuki.

 

Stronę B otwiera wspomniany już „In Your Eyes”. To ta piosenka, która w zamyśle Gabriela miała kończyć album i na pewno nie została napisana dla Rosanny Arquette. To wyżyny adoracji, wyznania miłości, maksymalnego, szczerego otwarcia się, do jakich na pewno Gabriel nie byłby zdolny bez terapii. W wywiadzie dla magazynu Spin rozwiewa wszelkie spekulacje, co do źródeł piosenki - „Skończyłem w grupie terapeutycznej dla par, co było potężnym, pokornym doświadczeniem. Wiele odkryłem i jest to zawarte w piosenkach na nowym albumie, takich jak „In Your Eyes””. Nie mogę napisać, że jest to moja ulubiona piosenka z albumu, bo byłby to wpis krzywdzący inne, genialne utwory. Ale obejrzyjcie „In Your Eyes” z koncertowego DVD „Secret World Live” i zobaczycie na czym polega magia tego utworu. Zresztą obejrzyjcie sobie cały koncert, bo to Peter Gabriel z zespołem są w absolutnie szczytowej formie – trasa tuż po wydaniu „Us”, albumu chyba równie wybitnego, co „So”. W wersji studyjnej genialne partie wokalne w języku wolof śpiewa Youssou N’Dour, w wersji live całość stanowi takie misterium, że w głowie się to po prostu nie mieści.

 

I dochodzimy do momentu, w którym kończy się dla mnie możliwość słuchania "So" w warunkach publicznych. Przy tym kawałku za każdym razem mam łzy w oczach i ściśnięte gardło. Pół biedy, gdy tam gdzieś w tle w robocie sobie przeleci. Ale jeśli jestem odcięty od warunków zewnętrznych (słuchawki na uszach), to kończy się totalnym wzruszeniem za każdym razem. „Mercy Street” - utwór dedykowany amerykańskiej pisarce i poetce Anne Sexton, cierpiącej przez większość życia na zaburzenia afektywne dwubiegunowe. W swoich utworach opisuje ona długą walkę z chorobą, tendencje samobójcze i intymne szczegóły z jej życia prywatnego, w tym relacje z mężem i dziećmi ocierające się o zachowania patologiczne. Wstrząsające wyznania, spowiedź przełamująca wszelkie tabu. Niestety, jej zmagania z chorobą nie zakończyły się happy endem. W 1974 Anne Sexton (właściwie Anne Gray Harvey) popełniła samobójstwo. Tytuł utworu jest bezpośrednim nawiązaniem do sztuki teatralnej oraz wydanego po jej śmierci tomiku poezji 45 Mercy Street. Nostalgiczne poszukiwanie domu pod wyimaginowanym adresem (który ma być niejako dostępem do fikcyjnej idyllicznej przeszłości) przekształca się w przejmującą podróż, eksplorującą utracone wspomnienia, tęsknotę, prowadzące w rezultacie do poznania samego siebie.

 

[…] w moim prawdziwym śnie,

Chodzę w tę i z powrotem po Beacon Hill

szukając tabliczki z nazwą ulicy

Ulica Miłosierdzia

I nie ma jej nigdzie […]

 

Fragment wiersza „45 Mercy Street” Anne Sexton.

 

W tym utworze niekwestionowanymi bohaterami są Larry Klein na basie, przecudnie tkający dźwiękami delikatną sieć, w którą ujmująco wplatane są pozostałe elementy, w tym bajkowe „przeszkadzajki”, na których zagrał Djalma Correa. Utwór dla wszystkich, którzy szukają takich swoich „Ulic Miłosierdzia”. Jedna z najpiękniejszych piosenek ever. Natomiast następujący po niej bez żadnego ostrzeżenia „Big Time” totalnie zrywa całun melancholii i smutku i porywa tyłek do tańca. Co za swoisty „plot twist”… w dziesiątej sekundzie już rytmicznie tupałem nóżką, wzdychając jeszcze za „Mercy Street”… no jak tak można??? Zwróćcie uwagę, jak w „Big Time” są rozmieszczone dźwięczące gitary Rhodesa, wstawki na organach Hammonda zagrane przez Simona Clarka, wszystko to oparte na sekcji złożonej z transowych basów (Levin i Marotta) i perkusji Copelanda z dołożonym syntetycznym „kickiem” z automatu Linn Drum. W tle chórki i fantastyczne dęciaki (Jackson, Mikkelsen i Rivera). Totalny odlot z autoironicznym tekstem o plusach i minusach branży muzycznej. I gdy już myślałem, że „Big Time” zostawi mnie wystrzelonego w kosmos, pomału wkrada się hipnotyczny rytm „We Do What We're Told (Milgram's 37)”, który zamyka wersję winylową płyty. To jedna ze starszych kompozycji, która trafiła w końcu na swój czas i miejsce. Tekst nawiązuje do eksperymentów psychologicznych Stanleya Milgrama, których rezultaty w ogromnym skrócie wskazują niezbyt pocieszająco, że choć czasem wyrywamy się ponad podporządkowanie, będąc "niewolnikami uwolnionymi", ostatecznie i tak jesteśmy tylko niewolnikami i robimy to, co nam każą.

 

Jedna wątpliwość

Jeden głos

Jedna wojna

Jedna prawda

Jedno marzenie

 

„We Do What We're Told (Milgram's 37)”

 

I tak się kończy ta płyta… Wersja CD zawiera jeszcze jeden znakomity kawałek, napisany i zaśpiewany wraz z Laurie Anderson – „This Is The Picture (Excellent Birds)”, uprzednio wydany już w 1984 roku na płycie Anderson o tytule „Mister Heartbreak”. Tutaj bohaterami drugiego planu są maestro Bill Laswell na basie oraz Nile Rodgers na gitarach. Ale strona B longplaya, do którego odsłuchu nawiązuję w tym tekście, kończyła się po czwartym utworze. Cztery utwory strony A, cztery na stronie B, razem zaledwie osiem. Tak niewiele, a tak wiele zarazem.

 

Gdy kolega T. pakował już longplay w papierową obwolutę i okładkę, ja dalej sobie tak siedziałem tkwiąc w czymś w rodzaju stuporu ze szczęką na podłodze, chyba nie muszę więc podkreślać specjalnie, że mnie ta płyta zachwyciła i wchłonęła od pierwszego przesłuchania. I tak jest do dziś. Pisząc ten tekst przesłuchałem ją kilkanaście razy w całości i jeszcze drugie kilkanaście we fragmentach. I za każdym razem towarzyszy mi ten sam zachwyt. Cała struktura kompozycyjna utworów, selektywne, klarowne brzmienie, perfekcyjne ułożenie instrumentów w miksie, bardzo nowoczesne aranżacje, nawet nie tylko jak na tamte czasy, ale i obecnie, nietuzinkowe teksty i nieziemski, emocjonalny głos samego Gabriela o niepowtarzalnej barwie. Do tego produkcyjny majstersztyk – w nagraniu wykorzystano syntezatory i samplery Fairlight CMI, E-mu Emulator II, Sequential Prophet-5, Yamaha CS-80, Linn LM-1 Drum oraz elektryczne pianino Yamaha CP-70. I to jak! W przeciwieństwie do prawie każdej płyty, która trafiła na listy przebojów w tamtych czasach, są one ledwo zauważalne. Gabriel użył ich do tworzenia wcześniej niesłyszanych dźwięków i jako warstw składowych poszczególnych muzycznych tekstur. Arcymistrzostwo. Ta płyta nie znudzi mi się nigdy. I wiecie co? Nie ma znaczenia jaką wersję macie – czy winyl z ośmioma utworami z „In Your Eyes” w środku, czy trzy płytowy, wypasiony kompakt z pięcioma wersjami tej genialnej piosenki. Wszystkie są doskonałe.

 

W którejś z recenzji spotkałem się ze zdaniem, że ten album, wraz z cudownym „Us”, który miał nastąpić później, sprawił, że Peter Gabriel stał się powszechnie znany i tymczasowo „uratował” ludzkość przed niekończącą się plagą zespołów spod znaku pudel-metal i ich balladami, które wraz z taśmowymi produkcjami stajni typu Stock, Aitken & Waterman, charakteryzowały muzyczną otchłań miernoty od połowy do końca lat 80-tych. Zgadzam się z tym w zupełności. Mało tego – choć eklektyzm brzmieniowy słychać już na poprzednich płytach Gabriela, to „So”, wraz z „Graceland” Paula Simona, czy „Rei Momo” Davida Byrne’a uważane są za niejako „paszporty” muzyki świata na zachodni rynek. Ta swoista „era globalizacji” stymulowana była przez szybko rozwijające się możliwości technologii komunikacyjnych. Oczywiście, jak cokolwiek, co budzi zainteresowanie, bardzo szybko została przejęta przez sfery interesów. „Muzyka świata” ostatecznie została kategorią marketingową zaprojektowaną w celu sprzedaży zachodniej publiczności niezachodniej muzyki. Mimo to, wkład takich muzyków jak Gabriel, wspomniani Simon, Byrne, czy nawet Sting, w przybliżenie tej fenomenalnej różnorodności kulturowej, kreatywności i tożsamości, jest nieoceniony. I „So” taką formą międzykulturowej dyplomacji pozostaje do dziś.

 

Robert Marciniak

17.04.2025

POWRÓT