1. pl
  2. en

2011 Skint

 

Fear Of Drowning

Look At Me

Into The Heart

Write Through The Night

Ways To An End    

Hide And Seek

Somewhere Strange

Something On Your Mind

Searching In The Wilderness

Secrets

 

01 maja 2025

MIRRORS - LIGHTS AND OFFERINGS

Jeśli kogoś interesuje jak brzmiałby Kraftwerk, gdyby lekko złagodził, ocieplił, uczłowieczył brzmienie poddając je „derobotyzacji” oraz zatrudnił Roberta Smitha z The Cure na stanowisko wokalisty, to zaręczam, że jego ciekawość zostanie zaspokojona z naddatkiem. Dlaczego z naddatkiem? Ano dlatego, że otrzyma nie tylko Kraftwerk, ale i szereg innych zespołów w pakiecie – OMD, New Order, Depeche Mode, a nawet Kombi. I wszystkie z Robertem Smithem na wokalu. Że takie stwierdzenie nie brzmi specjalnie oryginalnie, odkrywczo, epokowo i zachęcająco? No cóż, cała płyta „Lights & Offerings” nie brzmi odkrywczo, oryginalnie i epokowo. Ale pomimo to, brzmi zadziwiająco zachęcająco, przyjemnie, żywo i chyba w dalszym ciągu świeżo, mimo upływu czternastu lat od wydania. Chciałbym napisać, że ten pomysłowo osadzony w stylistyce lat 80-tych debiutancki album rozpoczął karierę ciekawego zespołu, który w procesie swojego dojrzewania pozbył się „chorób wieku dziecięcego” w postaci dosłownych cytatów z klasyków, czy nawet jawnych z nich zapożyczeń całymi garściami. Nic z tego. Zespół przestał istnieć w momencie odejścia jednego z założycieli – Ally Younga. Chociaż w Wikipedii możemy wyczytać, że zespół istnieje dalej, tylko w okrojonym do tercetu składzie, prawda jest taka, że Mirrors są jak papuga ze skeczu Monty Pythona. Nie usychają z tęsknoty za fjordami, ani nie odpoczywają po wyjątkowo długim skrzeczeniu. Mirrors już nie ma. Przestali istnieć. Kopnęli w kalendarz i śpiewają teraz w anielskim chórze. To są ex-Mirrors. I wiecie co? I szkoda. Bo „Lights & Offerings” było (i nadal jest) całkiem zgrabną kompozycją, w której świetnie ułożono wszystkie elementy dostępnego ogólnie synthpopowego arsenału, wyprodukowanego kilka dekad temu. Często wracam do tej płyty, chociaż nie wyzwala we mnie przepotężnych emocji, nie poniewiera mnie głębią przekazu, czy rwącym potokiem, zalewanym strumieniami myśli, które kaskadowo tworzą wodospad kreatywnych alternatyw w produkcji. Chociaż… przy tym ostatnim bym się na chwilę zatrzymał. Nie, nie mówimy oczywiście o fantastycznych produkcjach, skrzących się feeriami pomysłów, które same w sobie wykreowały popularność artystów, czy zespołów. Mówimy o bardzo spójnym brzmieniu płyty, zarówno pod względem aranżacji, jak i realizacji nagrań. To zbiór naprawdę świetnych popowych piosenek w rozbudowanym syntezatorowym anturażu. Jonathan Kreinik, który jest odpowiedzialny za miks albumu, świetnie operuje przestrzenią, umiejętnie łącząc spokojne pasaże z bardziej intensywnymi momentami. Niestety, pomimo tych wysiłków, Mirrors nie stali się prekursorami pokolenia Synth Britannia 2.0 (czego naprawdę należy żałować), albowiem wydali swą płytę całkowicie donikąd, w dodatku nie trafiając do końca w swój czas. Jeśli napiszę, że przyjęcie albumu było ledwo letnie, to i tak wydaje mi się, że przesadzam z optymizmem. A przecież naprawdę nie ma się do czego przyczepić. „Lights & Offerings” to album, który stanowi zdecydowanie interesującą mieszankę znanych co prawda dźwięków, które jednak z każdym kolejnym odsłuchem ujawniają swoje głębsze warstwy, pozwalając słuchaczowi potwierdzić, że ta produkcja ma sens. Mało tego, z każdym odtworzeniem ujawnia się mocna strona tych nagrań – klasyczne inspiracje, będące dobrym pretekstem do włączenia nowoczesnych brzmień. Ta fuzja z kolei sprawia, że całość balansuje między atmosferyczną elektroniką a bardziej organicznymi elementami, z których „smithopodobny” śpiew Jamesa New wysuwa się na pierwszy plan.

 

Pamiętam pierwsze odsłuchy albumu, gdy Mirrors jawili mi się jako coś w rodzaju pastiszu, tak bardzo byli nieoryginalni, włączając w to sferę wizualną z okładką na czele. „Totalna zrzyna” i „elektrokpina” były chyba najbardziej łagodnymi i nadającymi się do druku epitetami, jakie mogłem z siebie wydać. I jak to w takich razach czasami bywa, sam nie wiem, kiedy zostałem „kupiony” przez urokliwe, chwytliwe piosenki o melancholijnej atmosferze. Cała ta wtórność najpierw przestała mnie drażnić, a potem zaczęła się podobać. Ba, dziś nie mam oporów, by samemu poruszać się po tej cienkiej linii, oddzielającej inspiracje od kopiowania. Bo i czemu nie? W całej tej zalewie odpychającej tandety i szmiry, banał i podkradanie pomysłów, do czego Mirrors zbliżaja się niebezpiecznie, ma jednak jakiś swój urok. Gdy wszyscy wokół plądrują wręcz niewyobrażalnie spuściznę lat 80-tych, posuwając się do jawnego złodziejstwa, zespół czerpie garściami, zachowując jednak pewną granicę eksploatacji. I choćby za to należy im się więcej uwagi. Omawianie poszczególnych utworów można sobie podarować, gdyż właściwie byłoby ono równie schematyczne jak zawartość albumu – chwytliwe, synthpopowe kawałki, w których słychać Kraftwerk, OMD, Depeche, Mode, The Human League, a nawet Kombi (leitmotiv "Write Through The Night" niemal żywcem wzięty z kawałka "Taniec w słońcu"). Jeżeli odrzucimy nadmierne oczekiwania, z całym spokojem będziemy mogli zanurzyć się w kilkudziesięciu minutach dobrej nuty. Na tyle dobrej, że po latach całkowitego zastoju na brytyjskiej scenie synthpopowej, album zaczyna być odkrywany ponownie, zwłaszcza przez tych wszystkich, którzy przegapili moment jego wydania, albo tych, którzy byli jeszcze zbyt mali, aby propozycja Mirrors do nich trafiła. Wielkim plusem albumu jest jego produkcja – czysta, precyzyjna, ale i pełna ciepła. Wysmakowane syntezatory, w tym głębokie basy analogów dobrze współpracują z subtelnymi melodiami, tworząc przestrzeń, która sprzyja zarówno refleksji, jak i bardziej fizycznemu odbiorowi (czytaj – można do tego tańczyć). Jednym z nielicznych mankamentów produkcji jest fakt, że miejscami album nieco się powtarza, zwłaszcza w drugiej połowie. Utwory, mimo że wciąż bardzo ładne, nie wnoszą niczego nowego do ogólnej narracji płyty. Niemniej całość nadal jest spójna i satysfakcjonująca. I nic nie traci na tzw. „miodności”, że pozwolę sobie na zapożyczenie tego określenia od recenzentów gier.

 

Podsumowując, „Lights & Offerings” to płyta, która oferuje słuchaczowi wiele niezłych momentów – od zmysłowych, spokojnych utworów po bardziej energiczne kompozycje, które porywają do tańca. Solidne wydawnictwo, które nie będzie nigdy przytaczane jako przełom w historii muzyki elektronicznej, ale z pewnością zadowoli wszystkich tych, którzy poszukują ambitnych, ale zarazem bardzo przystępnych dźwięków.

 

 

Robert Marciniak

01.05.2025 r.