1998 Polydor
The Colour Of Spring
Watershed
Inside Looking Out
The Gift
A Life (1895 - 1915)
Westward Bound
The Daily Planet
A New Jerusalem
Marian „Ptasznik” Paździoch: - Winston (sic!) Marsalis powiedział mi kiedyś – „najpiękniejsza muzyka to muzyka ciszy, bo w ciszy słychać duszę. A jazz jest muzyką duszy".
Boczek: - Że niby co?
Paździoch: - Gówno.
Świat według Kiepskich – odc. 331 „Cały ten jazz”
Gdybyśmy wzięli sobie kilka określeń typu dream, free, folk, minimal, acoustic i dodali jeszcze jazz, pop, indie, ambient, rock, a następnie pobawili się w losowe łączenie jednych z drugimi, w dowolnych, nawet najbardziej niemożliwych kombinacjach, otrzymalibyśmy mnóstwo tagów, którymi moglibyśmy swobodnie oznaczyć muzykę zawartą na tej płycie. Jednak tak samo, jak bardzo trafnie by one ją opisywały, tak również byłyby chybione i nieistotne. Bo solowa płyta lidera Talk Talk jest jedną z tych płyt, których zawartość jest bez gatunkowa, ponadczasowa i wykracza ponad wszelkie granice wyznaczane przez trendy, mody, hitparady, listy przebojów, notowania, wskaźniki sprzedaży, topy i sropy. Wszystko to jest nieważne. Gdybyśmy jednak musieli jakoś określić muzykę Hollisa na tym albumie, to chyba najtrafniejszym określeniem byłoby „mniej znaczy więcej”. Można by się pokusić nawet o nieco karkołomne, ale znamienne stwierdzenie, że w tej produkcji najpiękniej wybrzmiewają te dźwięki, których nie ma. Jedyne, które mają swój cel zostały właśnie zagrane, a tych zbędnych praktycznie tu nie ma. Jakikolwiek ruch w stronę wzbogacenia produkcji, czy odwrotnie – jeszcze większego jej „przewietrzenia”, skończyłby się katastrofą, albowiem arcymistrzostwo tych nagrań polega na idealnej równowadze pomiędzy użytymi środkami wyrazu, a osiągniętym efektem. I niewykluczone, że to też jeden z wielu powodów, dlaczego po wydaniu tej płyty Mark Hollis wycofał się z życia muzycznego. Po prostu zdał sobie sprawę, że oto artystycznie osiągnął absolutny szczyt i cokolwiek by jeszcze nie nagrał, nie osiągnie to już takiego poziomu i znaczenia. Stopniowe przejmowanie przestrzeni muzycznej przez abstrakcyjne tekstury, z nieuniknionym w takich razach odejściem od „piosenkowych” konstrukcji utworów, mogło skończyć się tylko dojściem do sufitu. Właściwie ten moment nastąpił dwa razy – rozwiązanie grupy Talk Talk po „Laughing Stock” oraz zejście Hollisa z muzycznej sceny po albumie solowym. Gdyby jednak nie doszło do różnego rodzaju zawirowań natury wszelakiej, materiał ten ukazałby się zapewne jako „Mountains of the Moon” firmowany nazwą Talk Talk. I tak zresztą jest. Nawet nieobecność Tima Friese-Greene'a nie zmienia tego, że „Mark Hollis” to de facto ostatni album Talk Talk. To naturalna kontynuacja „Spirit Of Eden” i „Laughing Stock”, niosąca dokładnie te same cechy, które charakteryzują dwa ostatnie wydawnictwa grupy. Jest tu mnóstwo uderzających podobieństw. To naturalnie głos Hollisa i jego bardzo charakterystyczna maniera, delikatne, wrażliwe, spokojne dźwięki gitar, harmonijki, fortepianu, klarnetu itp. Złudzenie jest tym większe, że dopiero czytając „listę płac” na wkładce, ze zdziwieniem odkryłem, że na perkusji gra Martin Ditcham, a nie Lee Harris. Właściwie jest tylko jedna jedyna rzecz, która diametralnie odróżnia tę płytę od innych wydawnictw Talk Talk. Okładka. Nie ma tu cudownych, psychodelicznych prac Jamesa Marsha wypełnionych delikatnym, surrealistycznym pięknem. Fotografia, wykonana przez Stephena Lovell-Davisa, przedstawia wielkanocnego baranka na wystawie włoskiej piekarni. Jeśli Was niepokoi jego wyraz twarzy (czy baranki wielkanocne mają twarz, czy pysk?), to witajcie w klubie…
Słyszałem w muzyce wiele rzeczy tak potężnych, że aż wstrząsających, ale to Mark Hollis pokazał mi, że można wstrząsnąć słuchaczem balansując od ciszy (pierwszy dźwięk albumu pojawia się w osiemnastej sekundzie płyty, natomiast ostatni blisko dwie minuty przed jej końcem) do szeptu. No dobra, trochę dalej, bo po przejmujące teksty wyśpiewane w charakterystycznej „zbolałej” manierze i bardzo oszczędne, przestrzenne, ale niezwykle sugestywne, powolne i kruche aranżacje, ocierające się niemal o momenty bliskie załamania prowadzonego wątku. Chociaż znajdziemy też i „normalne” fragmenty o solidnej, wyraźnej, choć zawsze spokojnej konstrukcji. I jakkolwiek w przypadku podobnych płyt staram się omówić utwór po utworze, lub wyłapać szczególne ich momenty, tak w tym przypadku nie ma to większego sensu. Nie ma nawet jednego utworu, który zdecydowanie wyróżniałby się czymś od innych. I to w zasadzie opisuje cały album. Utwory na nim niemalże płynnie łączą się w całość tworząc nastrój. Hollis wykorzystuje różnorodne, starannie dobrane dźwięki, aby stworzyć bazę do swojego unikatowego śpiewu, przy zachowaniu podobnego, wspólnego, nieco niekomfortowego, niepokojącego klimatu. Dla niektórych będzie to album, którym można się delektować w każdym jego fragmencie (to ja), dla innych będzie to droga przez mękę. Trudno…
Wbrew obiegowej opinii nie jest to album w całości zagrany ciszą, bo jakkolwiek ma ona ogromne znaczenie, to tylko fragmentami. To album przejmującego popisu wokalnego i treści zawartych w tekstach piosenek. Organicznych progresji akordów i kameralnego klimatu. Szkoda, że po nim nie nastąpiło już nic więcej, ale jak już wspomniałem, zapewne dlatego, że nie było już nic, co mogłoby po nim nastąpić. Mark Hollis nagrywając ten album wywiązał się z kontraktu z Polydorem (na płytę wytwórnia czekała cierpliwie siedem lat) i wycofał się ze sceny muzycznej. Blisko dwadzieścia lat fani czekali na powrót, ale powrót już nie nastąpi. Mark Hollis zmarł w 2019 roku w wieku 64 lat.
Na koniec nieco o samej produkcji. Dynamika schodzi w dół do najsubtelniejszych możliwych przejawów, praktycznie nie słychać elektroniki i jakichkolwiek „obcych” efektów, a akustyka przestrzeni nagraniowej została tak mocno zintegrowana z dźwiękiem, że na dobrym odsłuchu złudzenie, jakoby muzycy grali obok nas, w tym samym pokoju, jest nieodparte. Zdaję sobie sprawę, że Talk Talk to nie tylko Mark Hollis, że rola Tima Friese-Greene'a jest nie do przecenienia, tak samo zresztą jak i pozostałych muzyków (Paula Webba i Lee Harrisa), ale za to wszystko, za całokształt, za tę niezwykłą podróż przez wszystkie wspaniałe albumy, muszę jednak zdobyć się na odwagę i wypowiedzieć to głośno - Mark Hollis jest jednym z naprawdę nielicznych artystów, którzy nie rozczarowali mnie ani jedną nutą. Pytanie, czy Mark Hollis solo dorównuje zespołowemu geniuszowi Talk Talk, wydaje się więc nie na miejscu. Ostatnie jego dzieło udowadnia, że jest w nim zaklęty dokładnie ten sam duch.
Arcydzieło delikatności. W ocenie jednak pół punktu w dół. To za okładkę 😊. Nie, no żartuję. Ale chciałbym, aby kiedyś jakieś wznowienie ukazało się z taką okładką, jak książka Frédéricka Rapilly’ego i Jamesa Marsha właśnie – „Mark Hollis or The Art of Fading Away”. Popatrzcie tylko, jaką przecudną alegorią jest ta „rozsypująca” się kolorowa ćma.
Robert Marciniak
03.04.2025 r.