1. pl
  2. en

Dyskografia

 

Vale of Tears (2007)

New Dawn (2007)

Deliverance (2008)

Beauty (2009)

Out Of Time/Poza Czas (2010)

In Memory Of My Lost Dreams (2011)

Source Of Life (2012)

Black Butterflies/Czarne Motyle (2016)

Time Will Dissolve Our Shadows (2019)

 

30 maja 2025

MAREK JUZA - METUS

Marek Juza to artysta wszechstronny o niezwykłej wrażliwości. Poeta, grafik, ale przede wszystkim muzyk, kompozytor i tekściarz. Człowiek stojący za swoim autorskim, solowym projektem Metus. Jego twórczość jest swego rodzaju fenomenem pozagatunkowym, wykraczającym śmiało poza granice stylistycznych poletek. Metus to coś więcej niż tylko eklektyczna, urzekająco i harmonijnie spajająca różne elementy, mroczna muzyka. To poruszający dziennik. To zapis ludzkiego życia, jego etapów, wzlotów i upadków. Przepięknie zaklęty w poezję, splecioną z kolei z dźwiękami. Marka miałem okazję poznać niemalże na samym początku jego drogi muzycznej i od tamtej pory śledzę jego twórczość z należną jej uwagą. Gdy pozwoliłem sobie zadzwonić do niego, aby na potrzeby artykułu w CORRODED SOUNDS porozmawiać o ostatniej płycie Metus, „Time Will Dissolve Our Shadows”, nie przypuszczałem, że nasza rozmowa potrwa blisko trzy godziny, a w międzyczasie w mojej głowie powstanie pomysł na formę większą i bardziej złożoną niż jednorazowy wywiad. Już na samym początku konwersacji weszliśmy na te same fale i te parę lat przerwy w naszych kontaktach przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Potraktujmy więc tę rozmowę jako wstęp do wstępu do świata Metus. Przygotujmy się na podróż, którą warto… ba! należy wręcz odbyć! I dziś z nieukrywaną satysfakcją mogę zapowiedzieć, że na łamach CORRODED SOUNDS taka sposobność się pojawi. A tymczasem poznajmy „kapitana” tej wyprawy.

RM: Na początek od razu z grubej rury. Czym dla Ciebie jest Metus?

MJ: Ooo, i od razu pytanie z gatunku na które nie umiem odpowiedzieć. Chociaż… można spróbować, choćby po to, żeby mieć jakiś kręgosłup, szkielet tego, o czym będziemy dyskutować. Metus jest to mój dziennik, którego chyba nikt nigdy do końca nie zrozumie, bo Metus to jakby ja. Sięgając do samej genezy jego powstania, to z Metusem nigdy nie było tak, że po pierwsze chciałem tworzyć jakąś muzykę. To oczywiście ważne, ale o wiele ważniejsze było poczucie, że muszę w jakiś sposób wyartykułować, dosłownie wylać z siebie to, co mnie męczy. Że muszę tworzyć, aby wydobyć na wierzch wszystko, co się wydarzyło w jakiś sposób mi, we mnie i wokół mnie. I pojawiła się jako medium muzyka, ponieważ melodie, teksty, które ostatecznie znalazły się na płytach Metus, one wpadły właśnie w tych określonych momentach. To są rzeczy, które wtedy przeżyłem, wymedytowałem, wyśniłem, czy zgoła poczułem.

RM: W jaki sposób zamieniasz to na utwory?

MJ: Ja mam coś takiego, że jeżeli pojawia mi się jakiś pomysł i mam już w głowie jakąś muzykę, to ja ją zapamiętuję pod postacią nazwijmy to „chmur”. Te chmury są różne, czasami bardziej to mgły, czasami jakaś atmosfera. One mi się w głowie zmieniają, mają różne kolory, kształty, klimaty. Są to dynamiczne obrazy, coś w rodzaju wschodów, zachodów słońca. Mając w głowie te obrazy przystępuję do nagrywania. I tu się zaczyna ciekawa historia. Nie wysyłam muzykom żadnych szkiców, nie przynoszę na sesję żadnych plików. Chcąc zachować szczery i najbardziej zbliżony do pierwotnego przekaz, tę pierwotną formę, po prostu siadam z Krzyśkiem, z pianistą-fortepianistą, jak ja to nazywam 😊 i robimy pierwsze szkice na fortepianie. Zapisuję muzykę podobnie jak Michael Jackson. Po prostu mu to nucę. To znaczy, mam oczywiście jakieś szkice nagrane na komputerze, ale odkąd zauważyłem, że jednak lepiej mi się tworzy nucąc z pamięci, przywołując te chmury, o których wspomniałem. Najpierw opisuję, czy rozpisuję Krzyśkowi kształt i formę całego kawałka, a potem nucę poszczególne partie i części. Zapisujemy to, aby potem dodawać kolejne elementy, rozbudowywać o kolejne instrumenty i dźwięki. To coś na zasadzie malowania obrazu. Powstaje szkic, potem dodajemy kolejne plamy, kolory. Co jednak jest istotne, to to, aby na każdym etapie konstruowania utworu nie stracić sedna przekazu, żeby każdym stadium muzyka współgrała z tekstem, który do niej powstał. Nie wyobrażam sobie, żeby muzyka powędrowała w jakieś niespójne rejony, lub gdybym dopasowywał ją do innego tekstu potem. To wszystko jest od początku całością. Albowiem tekst z kolei ma odzwierciedlać moje przeżycia. Oczywiście nie bezpośrednio, nie dosłownie, a w bardziej zawoalowany, poetycki sposób. Z jednej strony wywoływaczem procesu twórczego są poszczególne zdarzenia, ale potem nie zdaję z tego dosłownych relacji.

RM: A muzycy?

MJ: No właśnie. Metus nie jest grupą muzyczną sensu stricto. Tu nie jest tak, że członkowie zespołu siadają i tworzą wspólnie, bo np. perkusista przyniósł pomysł, gitarzysta go rozwija, jeszcze ktoś inny to zmienia. Nie. Wszystkie utwory to są dokładnie tylko moje wizje. Spotykam się z chłopakami, żeby każdy z nich pomógł mi swoim kolorem, swoim instrumentem namalować ten obraz, który tkwi w mojej głowie. I daję sobie prawo do trzymania tego procesu w ryzach na każdym etapie, chociażby dlatego, żeby żaden z zastosowanych elementów nie zdominował całości. To nie oznacza oczywiście, że jestem zamknięty całkowicie na pomysły. Jeśli są takie momenty, że to pasuje do mojego obrazu (a są takie, bo nadajemy przecież na tych samych falach), to pozostawiam w utworze te propozycje zagrane przez chłopaków. Natomiast jeśli gdzieś wymykają się poza pewne ramy, to proszę żeby je zmienić. Zasada jest jedna - główny aranż i linie melodyczne wychodzą ode mnie.

RM: I teksty.

MJ: Tak, naturalnie, teksty też. W tym aspekcie Metus jest pewną formą uzewnętrznienia siebie. Hmm… ja mam odwieczny problem z bezsensem istnienia przez przemijalność. I może to zabrzmi zbyt górnolotnie, ale Metus jest takim wehikułem tych moich przemyśleń i doświadczeń. Każda płyta jest umiejscowiona w kolejnym etapie mojego życia i ona niejako nierozerwalnie przynależy do tego okresu. Gdybyśmy porozmawiali o każdej płycie osobno (i wygląda na to, że sobie porozmawiamy – przyp. mój), gdybyś spojrzał na nie z tej strony, to są to kolejne schodki. Jedna płyta prowadzi do następnej, czasem w sensie chronologii wydarzeń, czasem w sensie etapów kolejnych przemyśleń, nabierania dystansu, innej optyki spojrzenia. Ale cały czas to jest jakby budowanie określonej historii. Historii mojego życia. Staram się, żeby w tym wszystkim było maksymalnie zawarte moje życie. Wiesz, może kiedyś moje dzieci, wnuki, prawnuki, kiedyś ktoś posłucha i na nowo poczuje coś, co było moim doświadczeniem. Albo coś, co było mu przekazane w genach. To działa. Już teraz zauważam, że np. moje córki mają w niektórych momentach takiego samego czuja, jak ja. Np. nagrywamy chórki, ja nic im nie narzucam, a one dokładają harmonie do mojego głosu same z siebie, no to jest niesamowite. To jest ta szczerość tu i teraz w momencie przekazu. Dzieje się na zasadzie jakiejś szczególnej więzi. Podobnie zresztą jest z muzykami. Mówiliśmy, że ja im nic nie wysyłam wcześniej, wszystko robimy z zaskoczenia. Ja jeszcze dbam o to, żeby był spokój, żebyśmy mogli się skupić i odpowiednio wczuć w dany element. Generalnie wszystko, co dotyczy pracy nad utworami Metus, oparte jest na szczerości przekazu. Kiedy widzę, że jest ona zachowana, wtedy Metus ma sens. Mógłbym oczywiście zapisywać pewne pomysły i chować do archiwum, po to żebyśmy sobie przy nich na spokojnie podłubali potem. Można wtedy utwór wpisać w określone kanony, nadać mu taką formę, konstrukcję, z myślą, że ma się ona spodobać słuchaczowi. Ale nie od tego wychodzimy. Nigdy nie „popełniłem” takiego utworu. Może też dlatego nigdy nie będę popularny (śmiech), ale mam to naprawdę gdzieś. Podstawowa oczywista zasada - wszystko musi być tworzone przez człowieka, żywe emocje. Dlatego nie cierpię muzyki tworzonej przez AI. Wg mnie (i nie tylko) ona jest bardzo krótkotrwała, nie przetrwa zbyt długo. To są automatyczne receptury, patenty, produkcje od szablonu. Muzyka nie musi być doskonała w brzmieniu, może też być tworzona na róznych instrumentach, niekoniecznie żywych. Mogą to być rzeczy zagrane na syntezatorach, może to być coś składanego z sampli, to nie ma specjalnego znaczenia. Ważny jest przekaz czystych emocji, wtedy ma to wartość. No musi być trochę tego ducha. Dlatego mamy dziś rzeczy nagrane czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu, wtedy komercyjne, a które są ponadczasowe. O widzisz, po co sięgać daleko. Opisałeś tu album Petera Gabriela „So”. I duet z Kate Bush. I to jest coś, co już zawsze będzie arcydziełem, co zawsze będzie wzbudzać emocje. A na drugim biegunie są rzeczy totalnie tworzone tylko dla konsumpcji „teraz”.

RM: O tak, to jest katastrofa… zawsze przy takich okazjach korzystam z nich, żeby sobie ponarzekać. Jakkolwiek nie byłbym otwarty na nowości i tolerancyjny zarazem, to „są pewne granice, których przekraczać nie można”, posługując się znanym cytatem.

MJ: Oczywiście. Bezdyskusyjnie. Ja bardzo dbam o to, żeby moje dzieci mogły się rozwinąć w tym systemie, właściwie obok niego, z zachowaniem podstawowych wartości. Szczególnie leży mi na sercu wychowanie muzyczne moich córek. U nas w domu leci jedynie dobra muzyka, bo ona jest najważniejsza. To jest ta sztuka, która poza przyrodą (zresztą będącą też swoistą sztuką) łączy nas fizycznych, ze światem duchowym. To jest bardzo proste do odróżnienia. Jeżeli muzyka nie wywołuje we mnie przeżyć transcendentalnych, to nie jest to muzyka, tylko produkt dźwiękowy, lub nawet „dźwiekonaśladowczy”. Tam nie ma żadnych emocji, każda milisekunda jest wyreżyserowana, a dodatkowo jest to pięknie „opakowane” – zmiksowane, zmasterowane, podbite tam gdzie trzeba itp. Ładny, nowoczesny produkt. Tylko jak większość takich rzeczy – kompletnie bezwartościowy. Wysłuchasz tego raz i masz dość.

RM: A dlaczego one takie są? Bo taki jest odbiorca. Target.

MJ: Dla ludzi nie są już istotne przeżycia, a jedynie wrażenia. Chwilowe. Mogą być to wrażenia z wirtualnego świata, wykreowanego przez AI. To nieważne, ważne są wrażenia. Krótkotrwałe. A jeśli są krótkotrwałe, to ma być ich coraz więcej. Dlatego zaciera się granica między światem wirtualnym, a rzeczywistością. Nie jest dziś ona istotna. Młodym ludziom to nie przeszkadza, bo ich wewnętrzne reakcje są prawdziwe. A gdy reakcje są prawdziwe, to nie ma znaczenia, czy wywołuje je świat rzeczywisty, czy wirtualny. Ale jak już wspomniałem, te wrażenia są krótkotrwałe. Tylko jeden ruch kciuka na smartfonie dzieli cię od kolejnego. Nie ma miejsca na przeżywanie, długotrwałe obserwacje, dochodzenie do prawdy. A dla mnie to jest najistotniejsze. W moich utworach zaklęta jest ta szczególna emocjonalność. I wracamy do tego, o czym już wspomniałem. Konstrukcja i budowa utworu jest odzwierciedleniem mnie z danej sytuacji. Posłużę się takim przykładem. Przeżyłem, powiedzmy coś takiego – na początku narastało jakieś zagrożenie, potem nagle we mnie to uderzyło, sponiewierało. Odbiłem się w pewnym momencie od dna i gdy wydawało się, że już jest po sprawie, następuje kolejny cios. I to usłyszysz wszystko w utworze, który dokładnie tak przebiega, w takiej kolejności. Nie ma w tym żadnej z „cudownych” zasad tworzenia przebojów. W związku z tym komercyjnie utwór jest nie do obrony, ale nie dbam o to. Najważniejsze dla mnie jest życie wg własnych zasad i bycie szczerym wobec ludzi. Nie ma z tego pieniędzy (śmiech), wręcz przeciwnie. Mogę chyba jednak tak powiedzieć, że prawdziwym profitem Metus jest to, że poznaję ludzi, z którymi potem mam fantastyczny kontakt, przez to że korespondujemy na tych samych falach. Choćby muzycy, z którymi współpracuję. Życie muzyka, zwłaszcza sesyjnego, jest trudne. Czasami ci ludzie muszą wykonywać inne zawody, żeby przeżyć. I moi muzycy wiedzą, że Metus jest to jakiś projekt artystyczny, że pieniędzy z tego wielkich nie będzie, ale za to jest fun i satysfakcja. Podstawowa rzecz tylko jest taka, żeby wprowadzić ich w klimat, bo to są muzycy sesyjni. Jeden gra to, drugi siedzi w innych klimatach. Jeden gra funk, inny klimaty prog-rockowe, kolejny jazzowo-bluesowe itp. I ja nie będac muzykiem, w sensie instrumentalistą, muszę im to wszystko wyśpiewać 😊.

RM: Miałeś okazję spotkać się i porozmawiać z ludźmi, na których Twoja twórczość wywarła szczególne wrażenie?

MJ: O tak. To są takie chwile, gdy utwierdzam się w przekonaniu, że Metus ma sens. Raz, że czuję ulgę, bo w jakiś sposób mogłem z siebie wywalić to wszystko, co mnie męczy, a z drugiej strony ta muzyka przyciąga fantastycznych ludzi do mojego życia. Gdy zagraliśmy koncert na Castle Party, to wydarzyło się coś, co zupełnie rozwaliło system. Gdy po koncercie ludzie podchodzili do mnie, żeby porozmawiać, okazało się, właściwie wtedy dotarło to do mnie, że Metus wypełnia pewną niszę charakterystyczną dla mojego pokolenia, która okazuje się zawsze była. Zawsze była i zawsze chcieliśmy się w niej jakoś poruszać. I chyba to był ten moment, nazwijmy przełomowy. Do tej pory bowiem nikomu specjalnie nie zależało, nikt nie chwycił tematu, żeby to bardziej wypromować. I nagle podchodzą do mnie ludzie i mówią o tym, że Metus też ma dla nich jakąś szczególną wartość. Chociażby nawet dlatego, że trafili nań sami. Nikt im tego nie powiedział, nie wypromował. Bo z muzyką to jest tak, że jeśli ktoś będzie ci powtarzał, że coś jest dobre, potem będzie to grał non-stop, to twój organizm się tego nauczy i będziesz mieć wrażenie, że faktycznie jest to naprawdę dobre. Natomiast jeśli słuchasz muzyki, której nikt ci nie polecił, albo podesłał ci tylko informację, że coś takiego warto przesłuchać, a dalej sam ją odkrywasz i ona koresponduje z twoim stanem emocjonalnym, to jest to, o co chodzi. Potem wnikasz głębiej, analizujesz teksty i zaczynasz odbierać wszystko. Odkrywasz, że tam jest zaklęte całe piękno i horror i wiesz już po co ten album został stworzony. To chyba największa satysfakcja, jaka może mnie spotkać.

RM: I tak rodzą się dzieła ponadczasowe…

MJ: Z muzyką jest tak, że jesteś w stanie coś pozostawić potomnym. A ja chcę coś po sobie pozostawić. I to są moje płyty. I dopóki jest ten układ - nośnik i słuchacz, to ma to wszelkie szanse powodzenia. Oczywiście jeśli nie będzie słuchacza, to nie ma to sensu, nie zadziała. Tu znów na chwilę musimy wrócić do natury projektu Metus. Wielokrotnie słyszałem, że gdybym grał bardziej w jednym stylu, np. prog-rockowo, to można byłoby mnie bardziej wypromować. A ja naprawdę nie chcę, żeby muzyka Metus była taka sama, czy podlegała jakimś ograniczeniom stylistycznym. Metus nie jest po to. Jeszcze raz powtórzę, że wynika to z moich doświadczeń. Jeśli opisuję moje przeżycia X, to utwór brzmi jak X, jeśli jest to sytuacja Y, to brzmi to jak Y. Ta muzyka ma rdzeń, jest gdzieś osadzona, chociażby w takim, a nie innym instrumentarium, w moim głosie itd., ale reszta zależy już od czego innego. Od tego, co dzieje się w moim życiu. A dzieje się dużo. Zresztą, od dzieciństwa chciałem robić dużo rzeczy. Nie miałem na przykład takiego marzenia, charakterystycznego dla małych chłopców, żeby zostać strażakiem, czy policjantem i żeby moje zycie upłynęło na wykonywaniu jednego zawodu i realizowaniu się poprzez pracę. Chciałem robić różne rzeczy, dużo czytać, uczyć się i poznawać. Jednym zdaniem wiedzieć dużo o życiu, żeby nikt mi potem kitu nie wciskał (śmiech).

RM: Mam podobnie. W moim przypadku też łatwiej chyba wymienić, kim w życiu nie byłem i czego nie robiłem 😊. Gdy spotykam się z ludźmi i rozmowa schodzi na podobne tematy i zaczynam opowiadać o ciekawych epizodach z mojego życia (niekoniecznie tylko tych fajnych), to otwarcie mówią, że mi nie wierzą. Widocznie mnożenie zainteresowań i czerpanie z życia jak najwięcej, odchodzi do lamusa…

MJ: I znów wracamy do profitów Metus. Największym jest bez wątpienia to, że przyciąga wspaniałych, nietuzinkowych ludzi. Przy okazji koncertu na Castle Party poznałem wspaniałego człowieka z Holandii, artystę ulicznego. Gość jest ogromnym wikingiem (śmiech), ma 2.17 m wzrostu, sam szyje sobie ciuchy na występy, no i tam pluje ogniem i wyprawia inne cuda. Niesamowicie serdeczny człowiek. I teraz najciekawsza rzecz - w najnowszym teledysku, który będziemy nagrywać w sierpniu, wcieli się w Cień, postać Demona. Już się cieszę na współpracę. A właśnie, tak na marginesie, jeśli chodzi o teledyski, chciałbym żeby w coraz większym stopniu odzwierciedlały sytuacje, opowiadały historie. Muszę wyznać, że klipy to do tej pory najsłabsza strona Metus. To znaczy one do tej pory zarysowywały moją wewnętrzną atmosferę i pod tym względem były OK, ale po prawdzie nie były specjalnie atrakcyjne dla odbiorcy. Dlatego teraz powstaje scenariusz, który będzie całością. Obraz, tekst i muzyka. Wracając jednak do ludzi i współpracy z nimi, to muszę przy tej okazji wspomnieć o Mathiasie Henrikssonie z dark ambientowego projektu Lētum. Zagraliśmy razem koncert w Trondheim, kameralny, na 100-120 osób max. Bez prób, bez większego przygotowania, po prostu swobodny przepływ komunikatu. Na początku Mathias nieco się obawiał, czy coś sensownego z tego wyniknie, ale udało mi się jakoś go uspokoić. Nie bój się, ja czuję twoją muzykę, znam te kawałki, zaufaj mi. I faktycznie – ten mariaż moich wokali z jego muzyką był niesamowity. Minimalistyczna oprawa, on tylko z laptopem, ja z mikrofonem i świeczką, która paliła się przez cały występ. Bardzo entuzjastyczna, wspaniała reakcja publiki była najlepszą recenzją tego wydarzenia. Doświadczyłem wtedy czegoś niespotykanego. Oto ja, fan Lētum, słuchałem wcześniej tej muzy z płyt, a potem śpiewam na jego koncercie. Dziś ze sobą współpracujemy, wspólnie nagrywając. Poza tym Mathias jest fantastycznym kucharzem, on po prostu żyje jedzeniem 😊. Zawsze gdy przejeżdżam koło niego, wpadam na nowe smaki.

RM: Czy przewidujesz w takim razie większą aktywność koncertową?

MJ: Chciałbym. Problem z Metusem jest jednak taki, że nie mamy specjalnie propozycji grania. Na Castle Party zagraliśmy głównie dzięki temu, że wspaniały człowiek, którego poznałem w zupełnie innych okolicznościach - Andrzej Poręba, który puszcza muzykę na polu namiotowym w Bolkowie, zaczął w pewnym momencie nadawać moje utwory. On i jego żona Marzena, zarazili Metusem swoich znajomych, prawdziwych zapaleńców. Takich, którzy naprawdę żyją muzyką, regularnych uczestników festiwali, niekwestionowanych znawców mrocznych klimatów. No i jak to w takich razach bywa, ludzie po pewnym czasie zaczęli się domagać muzyki zagranej na żywo. Co ci będę mówił... Pomimo to, że zagraliśmy w najgorszym możliwym momencie, bo na otwarcie, w pełnym słońcu, w piątek o 16.00, to udało się ściągnąć pod scenę blisko tysiąc osób! Reakcja ludzi, jak mówiłem, świadczyła, że daliśmy radę. Muzycznie jesteśmy w tej chwili na takim poziomie współpracy, że potrzebujemy z chłopakami dosłownie kilka dni, żeby się odpowiednio dostroić i nastroić. Problem jest taki, że Metus jest przedsięwzięciem absolutnie niekomercyjnym. Zdarzyło się oczywiście, że sam zorganizowałem parę koncertów, ale to są ogromne koszty. I na żadnym koncercie nie zarobiłem, jedynie chyba na Castle Party wyszliśmy na zero 😊. Muszę ci powiedzieć, że sprzedaliśmy wtedy mnóstwo płyt. To było naprawdę fantastyczne, niezapomniane przeżycie.

RM: Marku, wielkie dzięki za rozmowę, jestem pewien, że będziemy mieli okazję jeszcze porozmawiać, tym razem o Twoich płytach.

MJ: Również dziękuję za zaproszenie i pozdrawiam wszystkich czytelników!