1977 Kling Klang/EMI Electrola
Europa Endlos
Spiegelsaal
Schaufensterpuppen
Trans Europa Express
Metall Auf Metall
Abzug
Franz Schubert
Endlos Endlos
Nie po raz pierwszy zawodzi mnie pamięć. Pierwszy raz, który pamiętam, to zawiodła mnie, gdy miałem może z 8 lat i miałem wyrecytować wierszyk z okazji akademii. Była o jakimś Leninie, czy czymś równie obmierzłym, więc wcale się nie dziwię. Tym razem pamięć zawodzi mnie w kwestii kluczowej, a mianowicie przy odpowiedzi na pytanie, kiedy pierwszy raz usłyszałem Kraftwerk. Szok, jaki wtedy przeżyłem, był szokiem natury poznawczej, że w ogóle można tak grać. Wychowany na zespołach gitarowych z The Beatles na czele oraz schematach piosenki - zwrotka, zwrotka, refren, zwrotka, mostek, refren, refren do wyciszenia, dostałem w mój muzyczny ład czymś absolutnie do tej pory nieznanym. Początkowe zaciekawienie przerodziło się w fascynację i w rezultacie w jakiś rodzaj miłości, który trwa do dziś. W każdym razie dostałem od razu z grubej rury, bo płytą „Trans Europa Express”. W wersji niemieckojęzycznej, stąd pisownia tytułu. Pamiętam prezentację płyty, która odbyła się w ramach cyklicznego „Klubu Hi-Fi” istniejącego przy kinie „Zamek” w Szczecinie na przełomie lat 70-tych i 80-tych ubiegłego wieku. To był ten moment, od którego nic już nie było takie samo w moim muzycznym światku. W tym miejscu należy się kilka słów hołdu dla zapaleńców, miłośników dobrej muzyki w świetnej jakości, dzięki którym możliwe było obcowanie z nią w ramach niemalże jakiegoś misterium, gdy gasło światło, a sprzęt ustawiony na scenie (gramofon, wzmacniacz, korektor graficzny) podłączony pod system nagłośnieniowy kina, zabierał słuchaczy w podróż w inne rejony świadomości. Na samym początku imprezy nie były biletowane, potem kosztowało to chyba jakiegoś symbolicznego piątaka z rybakiem. Zakładając, że płyta nie była dostępna w Polsce od razu po ukazaniu się (chociaż „The Wall” Pink Floyd wysłuchaliśmy jeszcze przed Bożym Narodzeniem 1979, więc jak na tamte warunki prawie tuż po premierze), a ja chodziłem jeszcze do podstawówki, datuję to niezwykłe przeżycie podróży po dekadenckiej Europie w TEE, na początek 1978 roku. Dlaczego się o tym rozpisuję? Sensem tej rubryki jest oddanie moich refleksji z perspektywy pierwszych spotkań z arcydziełami muzyki elektronicznej, jak wtedy nazywaliśmy wszystko, co było grane na syntezatorach. Dziś tym mianem określa się już całkowicie coś innego (podobnie R&B), co wskazuje bezlitośnie, że wszelkie szufladki nazewnicze nie mają większego sensu. Wracając do rzeczy, rok 1978 to czas, gdy na talerzach gramofonów zaczęły gościć coraz częściej płyty Sex Pistols, The Clash, The Stranglers, czy oczywiście The Ramones. W kieszeniach kaseciaków mieszały się z nagraniami The Slade, The Sweet, czy (o zgrozo!) Bay City Rollers w wybuchową kombinację „trzy akordy i darcie mordy”. W Warszawie, z inicjatywy Roberta Brylewskiego powstaje The Boors, zespół, który położy podwaliny pod Kryzys. Czy w takim momencie mogło pojawić się coś, co powstrzymałoby kilkunastoletniego człowieka, w którym wszystko buzuje i jest już na krawędzi wybuchu jednego, wielkiego, niepohamowanego buntu? Otóż tak. Po pierwsze, czarno-biała okładka przedstawiająca jakichś staruchów w okolicach trzydziestki w garniakach pod krawatami, a nawet co gorsza pod muchą! Wypisz, wymaluj Karel Gott! Gdyby te garnitury były jednakowe, dałbym sobie rękę obciąć, że to jakiś kwartet smyczkowy. Na marginesie - Karel Gott był wówczas czołowym przedstawicielem tzw. rusosów (od nazwiska Demisa Roussosa), czyli śpiewaków, w których twórczości lubowali się nasi rodzice. Był to wtedy dla nas synonim jakiejś totalnej tandety muzycznej.
- Skąd wziąłeś czystą taśmę?
- Ćwiknąłem staremu i skasowałem. Tam jakieś same rusosy były nagrane…
No i gdy wchodziliśmy na salę kinową, nagle ta czarno-biała okładka ze zdjęciem jakichś czterech „rusosów” objawiła się nam ładnie zaprezentowana na małym stojaczku, odwrócona w stronę widowni. Ponieważ w cały ten „Klub Hi-Fi” wciągnął mnie mój serdeczny kolega, sąsiad R., nie omieszkałem go zapytać, czy aby dobrze trafiliśmy… Nie nastawiałem się od samego początku na „rzeź, czad i sadzenie”, ale trudno mi było przez moment zrozumieć, cóż ci starsi panowie z okładki mogą zagrać takiego, co mogłoby mnie zainteresować. Dopiero później odkryłem i zrozumiałem, jak bardzo ta stylizowana na lata 40/50-te, nostalgiczna fotografia Maurice’a Seymoura oddaje ducha (bo wbrew pozorom bezduszności, ten duch tam zaklęty, jest co najmniej niezwykły) całego nagrania. Ale to było już grubo później, przy nastym z kolei odkrywaniu niuansów produkcji w połączeniu z poznawaniem aspektów społeczno-kulturowych ówczesnych Niemiec Zachodnich, co może nie jest konieczne do zachwytów nad dziełem Kraftwerk, ale przydaje się do pełniejszego zrozumienia.
„Jedziesz godzinę [z Düsseldorfu] i trafiasz do zupełnie innego kraju. Mieszkamy pół godziny od Holandii, czy Belgii. Jeśli pojedziesz kolejną godzinę, znajdziesz się we Francji. Tak więc Nadrenia to mieszanka różnych kultur [...] Mój paszport mówi, że jestem Niemcem, ale w rzeczywistości Nadrenia, gdzie mieszkamy, była niemiecka, rzymska, francuska, holenderska, a nawet rosyjska. Kraj ten był wielokrotnie przejmowany przez różne kultury, więc tak naprawdę jesteśmy kulturowym supermarketem. Z niemieckiej perspektywy mieszkanie w sercu kontynentu europejskiego oznacza coś więcej niż tylko wygodę szybkiego podróżowania do innych miast. Daje świadomość europejskiej historii”. - Ralf Hütter.
Ta świadomość wśród członków zespołu nabrała na znaczeniu z jednej strony, gdy mieli okazję odbyć tournée po Francji, Wlk. Brytanii, czy wreszcie USA, na fali sukcesów „Autobahn” i „Radio-Activity”. Z drugiej strony, co też charakterystyczne dla pierwszej, powojennej generacji Niemców, która wg słów Edgara Froese (Tangerine Dream) została pozbawiona wszystkiego, na czym mogłaby się oprzeć historycznie i tożsamościowo, więc została im tylko muzyka, poszukiwania europejskiej wspólnoty kulturowej były skierowane raczej na Zachód. Relacje z krajami zza „żelaznej kurtyny” nie przebiegały bezboleśnie. Hütter, Schneider, Bartos oraz Flür mieli pełną świadomość, że elegancka, idealistyczna futurystyczno-nostalgiczna podróż luksusowym TEE na wschód nie mogłaby się odbyć i bezpośrednią winę za to ponoszą Niemcy. Nie chodzilo o brak możliwości wyjazdu (z tym akurat Niemcy nie mieli problemu), ale o fakt, że na wschodzie nie ma niewinnych „pocztówkowych” krajobrazów, o których można snuć nostalgiczne, stylowe wersy. Tu wjeżdża się na najbardziej krwawe pola działań dwóch wojen światowych i cywilizacyjno-gospodarczy regres. Tu nie ma tego eleganckiego poloru dekadencji, tu nie spotka się na dworcu Iggy Popa i Davida Bowie. Tu jest poważny problem z prêt-à-porter, a co dopiero haute couture. Tu zamiast kupić sobie płytę za równowartość godzinowej stawki i delektować się dźwiękiem domowego zestawu hi-fi, płaci się piątaka za jednorazowe przesłuchanie jej w sali kinowej, a potem wydaje pół miesięcznego wynagrodzenia (albo lepiej) na używany winyl, nierzadko poddany przez cwaniaków pastowaniu i polerce, by ukryć rysy…
Dlaczego w ogóle w tym opisie, niejako recenzji płytowej, występują takie słowa i klimaty? Otóż pojawienie się takiej pozycji jak „Trans Europa Express” należy rozumieć właśnie na pewnym, mocno wyidealizowanym tle, w którym pierwsze skrzypce gra niemieckie postrzeganie historii. To dość bolesny obraz, w którego konsekwencji naród sprawców pragnie wymazać i odkupić swe winy, stojąc na czele idei wspólnej, pozbawionej granic Europy, dalekiej od szowinistycznych ruchów i wolnej od wojen. To idée fixe całego albumu. I jakkolwiek dzisiaj cały ten proces może wzbudzać rozmaite emocje i różne jego postrzeganie, chciałbym pozostać w końcówce lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku i udać się w nostalgiczną, muzyczną podróż po Europie, którą znaliśmy tylko z kolorowych magazynów, przeglądanych w czytelniach Empiku. Już otwierający płytę „Europa Endlos” jest niejako hymnem, głoszącym pochwałę kontynentu bez granic. Delikatne, liryczne, syntezatorowe arpeggio wzbogacone bardzo stylowym brzmieniem syntetycznego „chóru” po chwili zabiera ze sobą motoryczny rytm, by płynąć przez blisko dziesięć minut pięknymi krajobrazami, oglądanymi zza szyb luksusowego ekspresu. Te widoki bezkresnej Europy sprawiają, że nie mamy wrażenia upływającego czasu, życie wyzwala się z jego objęć, a rzeczywistość, może lekko inna niż ta z pocztówek, jawi się równie pięknie. Dwuwyrazowa mantra „Europa Endlos” wprowadza w odprężenie, jakie towarzyszy początkowi podróży, gdy już dotarliśmy na dworzec, nie spóźniliśmy się, wszystko jest w porządku, usiedliśmy na swoim miejscu, więc możemy swobodnie się rozluźnić i popatrzeć przez okno, mając ulubioną muzykę w słuchawkach. Nie każdy ma jednak podobne skojarzenia. Oto jak w drugiej połowie lat 70-tych pewien szwedzki krytyk, piszący dla „Expressen” zareagował na album:
„Najpierw nie wiedziałem, czy się śmiać. Niemiecka grupa pop o nazwie Kraftwerk - czy to parodia kultury Fryców, czy co? […] Z ekscytacją włożyłem płytę z piosenkami takimi jak „Europe Endless” i „Franz Schubert” i śmiech uwiązł mi w gardle. Faszyzm jest tu tym, czym jest. Czysty i prosty. Jeśli w Niemczech Zachodnich obowiązywałby zakaz pracy, powinien być nałożony na Kraftwerk. […] Triady i marszowy rytm z tekstami takimi jak „bezkresna Europa z elegancją i dekadencją” [...] Tutaj staje się to po prostu rytmicznym stukotem butów w najnowszym syntetycznym opakowaniu”.
Bez komentarza. No może poza smutną refleksją – czy te absurdalne słowa nie brzmią czasem znajomo? Ludzie, którym wszystko kojarzy się z faszyzmem nie są jak widać wytworem ostatnich lat. Ale przemilczmy te idiotyzmy. Kolejna stacja to „Spiegelsaal”, gabinet luster, w których przeglądamy się codziennie, na zmianę akceptując, bądź nienawidząc swojego odbicia. Jak wszyscy. Nawet największe gwiazdy. Oczywiście nie tylko dosłownie chodzi o wygląd zewnętrzny, ale o obraz naszych zachowań, czynów… I chociaż miałem okazję słuchać tego nagrania jeszcze setki razy potem, w różnych wersjach, na różnych nośnikach, na różnym sprzęcie, to echo tajemniczych kroków nie brzmiało nigdy tak samo, jak w ciemnej sali kinowej. Chyba wtedy po raz pierwszy pojawiła mi się gęsia skóra na rękach… Stronę A zamyka genialny, motoryczny „Schaufensterpuppen”. I tu chyba mamy największą różnicę w obu wersjach językowych płyty. O ile w angielskiej, fraza „we are showroom dummies” przechodzi dość gładko, o tyle w niemieckiej to kanciaste „Wir sind Schaufensterpuppen” ma bardziej kategoryczną wymowę. Doskonale wyważona, ascetyczna aranżacja, chwytliwy motyw. Eins, zwei, drei, vier i mój podziw do niedoszłego „kwartetu smyczkowego rusosów” wzrósł niewspółmiernie. Zresztą przez te całe dwadzieścia minut z okładem strony A to było nieustanne pochłanianie dźwięków i tego niesamowitego klimatu, tak obcego, a zarazem tak bliskiego, poruszającego znane struny w duszy. I chociaż wtedy nie potrafiłem tego nazwać, to podskórnie czułem, że kulturowo nie należę do cywilizacji papachy, sała, garmoszki i walonek, którą miałem na wyciągnięcie ręki, a do tej eleganckiej Europy, która była odgrodzona i przez to niedostępna. Fizycznie, bo umysł wędrował po niej swobodnie w przedziale TEE.
Strona B to utwór tytułowy, centralny i najważniejszy na płycie. Podzielony jest na trzy części - „Trans Europa Express”, „Metall auf Metall” i „Abzug” w wersji niemieckiej i dwa w wersji angielskiej („Trans-Europe Express” i „Metal on Metal”), co spowodowało później moją lekką konsternację, bowiem nabywając wersję angielską LP byłem przeświadczony, że brakuje tam jednego utworu. Na szczęście bardzo szybko okazało się, że się myliłem. Cokolwiek nie napisałbym o tym utworze, jakkolwiek bym się nie starał wznosić na wyżyny piśmiennictwa, gdybym nawet umiał zamienić „mój umysł w szalejący potok, zalewany strumieniami myśli, kaskadowo zmieniającymi się w wodospad kreatywnych alternatyw”, to i tak nie opiszę tego co stało się w mojej głowie w momencie gdy wjechał w nią express prowadzony przez „filharmoników rusoskich”. Opisano to w setkach artykułów i to tak trafnie, że mógłbym się tylko powtarzać. Przytaczano wpływ, jaki utwór wywarł na innych twórców ze szczególnym uwzględnieniem Afrika Bambaataa, czy Test Dept. I to wszystko jest najprawdziwszą prawdą. Tylko, co najzabawniejsze i zarazem najistotniejsze w tym wszystkim, to to, że rytm „Trans Europa Express” wcale nie jest rytmem kół pociągu stukających o tory. Ten swoisty, a zarazem tak sugestywny i porywający puls, który jest kwintesencją prędkości, ruchu, pędu, musiał zostać chyba dosłownie wyczarowany, bo nie znajduję innej odpowiedzi na to, skąd się wziął. Potem we wspomnieniach któregoś z muzyków przeczytałem, że rytm zaprogramowany przez Hüttera, został zmodulowany przez Schneidera, a potem dołożono partie rytmiczne zagrane przez Bartosa na czymś w rodzaju stylofonowej perkusji. No czyli miałem rację – magia! W zależności od tematu dyskusji, bądź innych okoliczności, przywołuję różne płyty czy utwory, które zmieniły moje życie. Czasem jest to „Cars” Numana, czasem „Vienna” Ultravox, czasem „Dark Side of the Moon” Pink Floyd. Jednak w tym panteonie arcydzieł absolutnych jest osobne, honorowe i nienaruszalne miejsce dla „Trans Europa Express”. Choć dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, ten monotonny, retro-futurystyczny, niemalże antyczny, a zarazem nowoczesny, awangardowy beat rządził swego czasu na parkietach dyskotek. Wracamy do domu z tej niezwykłej podróży utworem „Franz Schubert”, który jest swobodną wariacją utworu tytułowego nałożoną na motyw „Europa Endlos”. Wracają znane nam klimaty, widoki bliskich domowi okolic. Na sam koniec mantra „Endloss Endloss” i już. Niecałe czterdzieści trzy minuty, a zwiedziłem Europę. Wyszliśmy z kolegą z tego całego Zamku w milczeniu, czując się tak samo, jak po pełnym emocji filmie. Gdy zapalają się światła na widowni, lekko jeszcze zdezorientowani kierujemy się do wyjścia w smutną, szarą rzeczywistość. Byłem kompletnie rozbity… Oto uświadomiłem sobie, że nie udam się nigdy w podróż systemem TEE, by przeżyć pasjonującą przygodę. Ten świat był dla nas zamknięty. Poza kompletnym brakiem możliwości wyjazdu na Zachód, TEE był synonimem drogiego stylu życia - oferowano tylko podróże pierwszą klasą… Mało tego, nie stać mnie było również i nie miałem żadnych szans na podróż na gapę towarowymi pociągami Amtrak po bezkresnych przestrzeniach Ameryki w towarzystwie trampów i hobosów… Nie ukrywam bowiem, że blues, folk, Dylan itp. też sugestywnie czynili „szkodę” swego czasu w mej wyobraźni. Niestety, to co dobre, zawsze się kończy. Po 1984 roku TEE został z większości międzynarodowych tras wycofany, pozostawiając jedynie niektóre usługi krajowe, np. we Włoszech i Francji. Większość pociągów została zastąpiona nową siecią o nazwie EuroCity, która zapewnia zarówno usługi 1., jak i 2. klasy. W 1987 roku oficjalnie TEE przestała istnieć. Co prawda w Szwajcarii do 2002 roku kursowały komfortowe pociągi ekspresowe Trans Europa Express z Berna przez Neuchâtel do Frasne, ale to z dawnym TEE nie miało już nic wspólnego. Orient-Expressu już nie ma, tamtej Ameryki tez już nie ma, a po tej obecnej jakoś przeszła mi ochota na podróż Amtrakiem na gapę. Tak oto przyszło pożegnać się z marzeniami.
Take time to see the wonders of the world
To see the things you've only ever heard of
Dream life the way you think it ought to be
See things you thought you'd never ever see
Take a cruise to China or a train to Spain
Go 'round the world again and again
Meet a girl on a boat, meet a boy on a train
And fall in love without the pain
„The Things That Dreams Are Made Of” – The Human League
Że to nie ten zespół i nie ta płyta? Ale tak jak setki podobnych produkcji, wzięła się bezpośrednio z „Trans Europa Express” Kraftwerk, o czym pewnie sobie jeszcze przypomnimy przy najbliższej okazji. „Trans Europa Express” była chyba pierwszą płytą, która uświadomiła mi, zakochanemu w wizgach tramwajów na zakrętach, odgłosach młotów w pobliskiej stoczni, głębokim dudnieniu silników pchaczy Bizon, czy Tur, pomału przepływających Odrą w kierunku Świnoujścia, że nie jestem nienormalny i samotny w swym brzemieniu i są też inni ludzie, dla których to wszystko, co dzieje się wokół nich jest muzyką, a instrumentem może być zarówno pociąg, jak i zwykły samochód („Autobahn”). I właściwie to chyba wtedy, po przesłuchaniu „Trans Europa Express” rozpoczął się chyba niezbyt oczywisty na początku proces (albowiem musiałbym być chyba z kamienia, gdybym był w stu procentach impregnowany i nieczuły na punkowo-nowofalową rewoltę), w wyniku którego to procesu, całkiem już świadomie stwierdziłem, że ta tajemnicza elegancja, chłodny dystans, a jednocześnie sugestywnie zaszyte emocje, zagadkowa i zarazem zjawiskowa, dojrzała, ale i bardzo świeża estetyka elektronicznej produkcji, pociągają mnie o wiele bardziej niż brud, hałas, trzy akordy, darcie mordy, brak przyszłości, bunt i ostentacyjna negacja poziomu wykonawczego, o innych „atrakcjach” nie wspominając. Oszczędziłem więc Mamie rozpaczy i załamywania rąk, nie farbując włosów na czerwono, ani nie stawiając z nich czubów na cukier, natomiast wygodnie i bezkonfliktowo nosząc ulizaną grzywkę à la Wolfgang Flür na okładce „Trans Europa Express”. Trochę chyba jednak przegiąłem w drugą stronę, bo gdy oznajmiłem Jej, że chcę taki garnitur, popatrzyła na mnie z troską, czy aby się czegoś niezdrowego nie najadłem. Ale ja już wiedziałem, że mam rację i że tu zaczyna się pieśń przyszłości. Druga fala elektronicznych brzmień, która wdarła się w mój muzyczny świat kilka, kilkanaście miesięcy później z podobną estetyką, reprezentowaną przez eleganckich panów (Bryan Ferry, David Sylvian, Midge Ure) oraz upragniony garnitur (przerobiony z oryginalnego, imprezowego garnituru mojego Ojca, z czystej wełny z lat 60-tych, ze spodniami z zaszewkami, fason Midge Ure z okładki „Vienna”, no mózg staje, a który to garniak posłużył mi jeszcze na studniówce), tylko utwierdziły mnie w słuszności wyboru. „Trans Europa Express” to płyta nie tylko o pewnym marzeniu. Ten album zapoczątkował nowy sposób myślenia, że muzyka może być wizją, manifestem, zapowiedzią tego, co dopiero nadejdzie.
Ocena może być tylko jedna. Najwyższa. I tak to za mało.
Robert Marciniak
12.04.2025 r.