Można było się domyślać, że scenariusz serialu o awanturniczym Szalonym Koniu, bracie Rudego Kojota, bardzo szybko zerwie się z więzów zdrowego rozsądku i pogalopuje rączo w rejony, w których inteligencja umiera przy palu męczarni, poddana straszliwym torturom gwałtu na zdrowym rozsądku. Szalony Koń znany jest z tego, że ma dwoje języków i jego serce jest czarne od kłamstw. Blade twarze o tym wiedzą i są spokojne, ale gorącokrwiści Indianie o krótkich lontach są naiwni i prostoduszni. Gdy tylko Szalony Koń zaczął słać seryjnie mówiące papiery do Domu Wielkiego Ojca, uczynili rwetes i machają tomahawkami pohukując gniewnie. Przekładając język z powieści Karola Maya na nasze, chciałem po prostu pogadać z paroma muzykami o ich płytach, ale na razie nie bardzo mi się to spina z wściekłym jadem wybluzgiwanym przez nich w mediach społecznościowych. Póki co dałem sobie więc spokój i zaczekam, aż im przejdzie. Szkoda, że najwidoczniej sami nie bardzo rozumieją sens słów „nie wierzcie politykom”. Cóż, mogę tylko zaapelować z tego miejsca. Drodzy Artyści! Nie nurzajcie się w odrażającej toni polityki. Po co Wam to? Nie dajcie się robić w konia! In art we trust! Tylko sztuka was nie oszuka! Szanujcie się i dajcie się szanować! Nie ziońcie plugawym jadem hejtu, howgh i pshaw!
Kończy się czerwiec, taki mój nie przymierzając miesiąc nissan, który przyprawiał piątego procuratora Judei, Poncjusza Piłata o niewyobrażalne cierpienia (spowodowane migreną), opisane tak plastycznie przez Bułhakowa w powieści „Mistrz i Małgorzata”. Pewnie też miał alergię. Tylko ciekawe na co, bo chyba nie na trawy, jak ja. Ale już niedługo, bo cała ta faza kwitnienia traw, która regularnie co roku na kilka tygodni praktycznie wyrzuca mnie poza ramy w miarę komfortowej egzystencji (o ile taką może wieść ktoś z siódmym krzyżykiem na karku), jest już w zaniku. Coraz częściej jestem w stanie odetchnąć pełną piersią nie ryzykując rozerwania płuc. Katar sienny, zapalenie spojówek i przeraźliwy szum w uszach pomału odchodzą (bez złudzeń, wrócą za rok ze zdwojoną siłą) i znów będę mógł wrócić do słuchania muzyki z właściwą uwagą, należytego przeżywania zawartych w niej emocji, będę mógł odblokować zapadki w pamięci i w rezultacie ładnie wszystko opisać. Mam nadzieję ku Waszej uciesze. No ale przez ten tydzień lub dwa muszę jakoś jeszcze zagospodarować moje ADHD. Komentowanie rzeczywistości jak się domyślacie po wstępie, uwłacza mojej inteligencji, rozmowy ze wzmożonymi muzykami są wstrzymane do ich odmożenia, budowa modeli i malowanie figurek odpada z powodu katowania wzroku w podrażnionych oczach, zostaje więc kręcenie gałami syntezatorów albo pisanie o dupie Maryni. No i dziś po południu padło na tę drugą opcję, znaczy tę dupę, tą. Jako pretekst posłużyło mi kilka rozmów, tych bardziej lub mniej związanych z muzyką i moją działalnością, jakie przeprowadziłem na messengerze w ostatnim czasie. Ponieważ na czacie się czatuje, a nie rozmawia, siłą rzeczy kilka pytań zawisło niedopowiedzianych, a przynajmniej nie tak do końca, jakbym chciał. Postanowiłem do nich wrócić i odpowiedzieć w formie niniejszego felietonu. Pozornie ten słowotok może się wydawać bez ładu i składu, ale uwierzcie mi, jest w tym sens, bo porusza on wszystkie tematy, jakie chciałem dopowiedzieć. Moi szanowni interlokutorzy znajdą tu bardziej wyczerpujące responsy w intrygujących ich kwestiach, a kto o nic nie pytał, to sobie przeczyta, o co nie pytał. Albo i nie. Wolna wola.
"Muzyka pochodzi albo z serca albo z dupy. Nasza muzyka pochodzi z serca."
Ryszard Tymon Tymański (jako Jerzy Bydgoszcz) w filmie "Polskie gówno" 2014
Spodobał mi się ten cytat, nawet podwójnie. Raz, że jest niezwykle trafny w tym najbardziej pierwotnym podziale muzyki, a dwa - nadzwyczaj uniwersalny. Mogę śmiało go sparafrazować, naginając do swojego poletka - teksty o muzyce pochodzą albo z serca albo z dupy. Moje pochodzą z serca. I to jest dla mnie najważniejsza rzecz. Pisanie z serca to podstawowe kryterium istnienia tej strony. Uważam, że dzięki temu te teksty mają jakąś wartość i są w stanie się obronić w mnogości podobnej publicystyki. Nie traktuję jednak tego z przesadnym zaangażowaniem, poczuciem misyjności, bo mimo wszystko to tylko hobby, mam ogromny dystans. Te artykuły świata nie zbawią i nie spowodują, że ludzie przestaną słuchać gó*na. Co będzie to będzie i jak się całe to pisanie rozwinie, Bóg raczy wiedzieć. Fajnie, gdyby w przeciągu kilku lat portal przekształcił się w swego rodzaju platformę medialną, może z jakimiś quasi-audycjami, podcastami etc. Kto wie? Myśląc jednak o rozwoju CORRODED SOUNDS na pewno wiem, że będę wystrzegał się jak ognia tego, czego z całego serca (i z dupy) nie cierpię. Całej tej kuglarsko - jarmarcznej otoczki muzyki w postaci list przebojów, rankingów, notowań i tym podobnych historii. Teksty na CORRODED SOUNDS dotyczą i będą dotyczyć tylko tych tematów, które są mi bardzo bliskie. I to się nie zmieni, albowiem w długofalowym zamierzeniu to opowieść o tym, co w mój żywot wniosła muzyka. I tę opowieść będę sobie snuł tak długo, jak zdrowie i chęci mi pozwolą. Jeśli któregoś dnia nie będzie mi się już chciało chcieć, to ten projekt przestanie istnieć. Dlatego nie jest to „klasyczny” serwis. Nie będzie tu żadnych współpracowników, wyników, zapisów kronikarskich, pożyczek lichwiarskich, aktualności, nowości, plotek, blotek, rocznic, bocznic, niusów i snusów, czy nekrologów i nieistotnych złogów. Nie mam także zamiaru „wdzięczyć się do publiki” pisząc na życzenie, zlecenie, bez zlecenia też, teksty krótsze (bo nikt nie czyta długich), dłuższe (bo krótsze są za krótkie), nie planuję też marnować cennych minut mego życia na opisy płyt, które mi mówiąc kolokwialnie „nie siadły”. Wychodzę bowiem z założenia, że jeśli coś mi się nie podoba, to widocznie nie zostało to nagrane z myślą o takim odbiorcy, jak ja. Nie udaję wszystkowiedzącego, alfy, gamety i świętego. Czasem zdarzy mi się jakaś krytyka, lub „pojazd” po czymś grubym słowem. O, na przykład gdzieś kiedyś użyłem sformułowania typu „eunusze piski” (czy jakoś tak), w odniesieniu do maniery wokalnej braci Gibb z zespołu Bee Gees. Ale zrobiłem to bardziej w formie żartu niż hejtu. Może się oczywiście zdarzyć, że naruszam lekko w ten sposób czyjś obiekt uwielbienia, ale trudno. Z drugiej strony uważam, że wyrażona wtedy pod moim adresem chęć „oberżnięcia mi jajec u samej szyi” w odwecie, jest zbyt daleko idącą nadreakcją, czy też nadreaktywnością. Ale fakt - ludzie nie lubią, jak się im narusza mity i legendy. Pamiętam taką wymianę zdań:
- Co sądzisz o płycie X zespołu Y?
- Według mnie słaba jest…
- Jak to słaba jest??? Przecież sam Beksiński puszczał ją w swoich audycjach i się zachwycał…
No i co z tego? Mam zemdleć z wrażenia w obliczu takiego argumentu? No nie. No po prostu, ku*wa nie. Przykro mi bardzo, jeśli właśnie nastąpiłem swym platfusem na świętość, ale nie da się ukryć, że nie jestem „wychowankiem” Tomasza Beksińskiego, czy zgoła po nim sierotą. I pewnie to pierwszy i jedyny raz, gdy na łamach CORRODED SOUNDS pojawia się jego nazwisko. Nie z jakiejś niechęci, złości, czy durnej przekory. Nie żyję przecież w jakiejś bańce i zdaję sobie sprawę z tego, jaki wpływ wywarł swoimi audycjami na gusta i edukację muzyczną całego pokolenia (albo i dwóch) Polaków. I chwała mu za to. Jednak nic na to nie poradzę, że tak się złożyło, że w momencie gdy Вeksa debiutował na antenie Polskiego Radia, w mojej kolekcji kaset magnetofonowych znajdowało się już blisko dwie setki nagranych pozycji płytowych. Płytoteka właściwa liczyła kolejne kilkadziesiąt winyli. Mój gust muzyczny był już ugruntowany na kilka lat przed „erą Beksińskiego”. Nie mogę dziś fantazjować, że ja, stary chłop, ze świeczką w ręku słuchałem po nocach jego magicznego głosu. Kto zdążył przeczytać moje wspominki, zanim szaleniec powodowany obłędem 😊 wykasował je z łam Alternativepop.pl, ten pamięta bohaterów moich artykułów – „Оzzy'ego” czy „He-Mana”, ludzi poznanych na giełdzie płytowej pod koniec lat 70-tych. Ich taśmo-, kaseto- i płytoteki były wręcz gigantycznych rozmiarów. To tego typu kontakty, jak również koledzy mający rodziny na Zachodzie, ciotki w Londynie (nie ma takiego miasta), ojców marynarzy, kierowców TiR-ów, matki stewardessy na promach itp. były źródłami zaopatrzenia w płyty. Gdy ruszyła turystyka handlowa do Jugosławii, Bułgarii, Turcji, płyty pojawiły się wręcz masowo. I co z tego, że czasem zdeformowane, z kiepską, pisaną cyrylicą poligrafią. To i tak dalej były te wymarzone czarne krążki. Audycje radiowe? Trochę tak, ale były raczej źródłem informacji, ale nie nagrań. Ze względu chociażby na monofoniczny sygnał, szumy i zakłócenia. Sygnał stereofoniczny w Szczecinie pojawił się dopiero w 1983 z Programem Drugim, a popularna Trójka w stereo zaczęła nadawać gdzieś około 1986 roku. Pamiętam, że słuchaliśmy radia z ciekawością, bo pojawiało się tam wiele nowości, ale etap czatowania z wypiekami na twarzy z palcem na klawiszu ●REC kaseciaka, przeżyliśmy grubo wcześniej. Gdy Beksiński prezentował debiuty nowych wcieleń Ultravox i Human League, one od dawna znajdowały się w naszych kolekcjach. O takich artystach poprzedniej dekady jak Genesis, Pink Floyd, Wishbone Ash, Camel czy Van der Graaf Generator nawet nie wspominam. Gdy zafascynowani elektroniką eksperymentalną wnikaliśmy w Cabaret Voltaire i Clock DVA, u Beksińskiego lecieli wykonawcy typu The Twins, Kids In The Kitchen czy Kim Wilde. Można było naprawdę tylko miłosiernie na to spuścić zasłonę milczenia. Potem, jak to ktoś gdzieś trafnie ujął, Beksa poszedł w „mroki” i stamtąd już nie wrócił. Przez pewien czas trochę było mi z tym po drodze (Dead Can Dance, This Mortal Coil), ale potem już nie. Mimo to wspominam i zawsze będę wspominał Tomasza Beksińskiego z należną mu wielką estymą. Ale odwołań doń na CORRODED SOUNDS raczej nie będzie. Tak samo zresztą jak do Marka Wiernika (oby żył sto lat w zdrowiu!), który przecież swego czasu również tony dobrej muzy puścił w eter. Jeśli bowiem ja miałbym określić, kto dla mnie był takim pierwszym radiowym guru, wyrocznią swego czasu, to pewnie wskazałbym na Piotra Kaczkowskiego z lat 70-tych (Muzyczna Poczta UKF, Mój Magnetofon, Mini Max). Wtedy radio było dla mnie niezwykle istotnym źródłem pozyskiwania nagrań. Ich jakość miała oczywiście drugorzędne znaczenie, liczyła się tylko melodia. Niestety, czy raczej stety, po zajeżdżeniu dwóch monofonicznych kaseciaków pod rząd, pojawił się u mnie pierwszy stereofoniczny (UNITRA ZRK M531s). Kupiony całkowitym przypadkiem w sklepie ZURiT w Kamieniu Pomorskim, po prostu ot tak. Stał sobie najzwyczajniej na półce. Szok, jaki wywołał we mnie ten widok, można by porównać chyba tylko z tym, jaki w 1869 odcinku „М jak miłość” przeżył Tomasz na widok żywej Doroty. Wszystko się wtedy zmieniło, centralnie. Poza treścią, melodią, ważna stała się też i forma - brzmienie. Wszystkie znane kawałki zaczęły do mnie grać na nowo. Wszystkie przytłumione, monofoniczne nagrania z radia poszły pod magnes głowicy kasującej, a lata 80-te to już moje od radia odchodzenie (mimo ciekawej jak na tamte czasy oferty programowej). No ale cóż, nawet tak często przywoływana we wszelakich wspomnieniach z PRL-u Lista Przebojów Programu Trzeciego to było dla mnie tylko tło, ambientowy soundtrack pod imprezę w akademiku, a nie wartość sama w sobie. No bo przecież kogo zdrowego na umyśle podniecało to, jaką pozycję zajmie „Hello” Lionela Richiego w notowaniu nr 111, gdy obok życie stygło 😊? Spadek Wham! "Wake Me Up Before You Go Go" o dwie pozycje w dół? So fucking what! To zabawa dobra dla dzieci, a nie studentów, zasuwających po uczelni z najnowszą płytą Depeche Mode pod pachą. To robiło wrażenie i czymś takim się nawiązywało znajomości z płcią odmienną, a nie tekstem, dajmy na to:
- A ja wiem, ile tygodni w TOP20 spędziła "Мała Maggie" Azylu P., o!
Nic dziwnego, że Marek Niedźwiecki się nie ożenił 😊. No dobra... żarciki takie. Chyba to jednak nie chodziło o LP3 i notowania... Nic to. Lepiej się śmiać, niż płakać. Moje definitywne rozstanie z radiem nastąpiło na początku lat 90-tych wraz z pojawieniem się rozgłośni komercyjnych (RMF FM, Radio Zet). Tego już się naprawdę nie dało słuchać. Poza tym masowo pojawiły się płyty CD - najpierw w „nagrywalniach”, wypożyczalniach, potem w sklepach, gdzie nie było tanio i okazyjnie, ale było. Kiedy na koronę stadionu X-lecia w Warszawie wjechali Ormianie z walizkami pełnymi pirackich płyt za dychę (oj dobra dobra... niech pierwszy rzuci kamieniem ten, co wcześniej nie kupował kaset Asta, Orion, OK! czy Takt z łóżek polowych), inne sposoby pozyskiwania muzyki przestały dla mnie istnieć. Gdy ceny oryginalnych wydań stały się wreszcie przystępne (rynek wtórny, aukcje, giełdy, wymianki), pirackie płyty poszły z dymem. A potem weszły Napster, Audiogalaxy i nagrywarki CD-ROM 😊...
A propos spraw, które przestały dla mnie istnieć. Pojawiło się pytanie, czy na CORRODED SOUNDS trafią teksty opublikowane onegdaj pierwotnie na Alternativepop.pl, lecz usunięte przez tamtejszego kierownika w przypływie utraty zdrowego rozsądku. Otóż odpowiedź brzmi - nie. Nie mam ich. Po zamieszczeniu tekstów na stronie, usunąłem swoje kopie. Nie przechowuję plików, jeśli są one w sieci. Jeśli więc zniknęły, to już na dobre. Na amen. Nie ma i nie będzie. Jak „piniendzy” za Rostowskiego, albo norweskiej błękitnej w skeczu Monty Pythona. Ale ponieważ już mnie znacie i wiecie, że nie ma tego złego... to tym łatwiej mi przyszło to przeboleć i położyć tęgą laskę i na tych tekstach i na byłym koledze o mentalności dziecka z piaskownicy. Mogę dzięki temu skoncentrować się na tematach całkiem nowych. Lista płyt, które wywarły na mnie największe wrażenie i które chciałbym opisać, zawiera ponad sto tytułów i dalej rośnie w miarę dalszego sięgania pamięcią wstecz. W tym tempie to już jest kilka lat nieustającej zabawy przede mną, więc nie ma sensu wracać do przeszłości i żałować róż bez ognia, czy jakoś tak. Jeśli kiedyś coś z tamtych płyt opiszę na nowo, to już na pewno inaczej. Byleby dalej z serca. W artykułach pojawią się czasem wspominki, ale już całkiem inne, jak dajmy na to „turystyczna” wyprawa pociągiem do Budapesztu (z puszką rybek w oleju w roli głównej). Z tej eskapady przywiozłem (w ramach ciekawostki przyrodniczej) płytę „Induljon a banzáj!” zespołu Bonanza Banzai, takiego węgierskiego niby Depeche Mode. Dziś, po latach, położyłbym największy nacisk właśnie na to „niby”, ale wtedy chyba mi się nawet podobała. Miała jakiś taki swój urok. Zresztą sami sobie sprawdźcie, bez uprzedzeń. Jeśli nie podejdzie, to i tak gwarantuję ciekawe doznania przy słuchaniu tekstów po węgiersku. Pamiętam, że zainspirowani tą płytą zaczęliśmy szukać „nowych romantyków” w Czechosłowacji, Bułgarii, czy w Rumunii. Niestety, w tzw. „demoludach” chyba tylko Węgrzy byli w miarę na bieżąco z trendami w muzie. I trochę Jugosłowianie. Trudno, co robić... Aha, recenzja „Induljon a banzáj!” na pewno nie ukaże się w CORRODED SOUNDS, ale wspominam o tej pozycji, bo cóż szkodzi napisać? Czy tylko ja mam żyć ze świadomością istnienia tego przedstawiciela trzeciego albo nawet i czwartego, podstępnego, bo madziarskiego, rzutu synth-popu?
Nyugati a zene, de keletre tart
És nem állja útját se tenger, se part
Persze nem biztos, hogy jót tesz neked
Ha kiszolgálják az izlésedet
No nie piękne?
I już na koniec takie małe „zastrzeżenie”. Wszystkie opisywane przeze mnie płyty pochodzą z mojej kolekcji lub z o niej (tej kolekcji) wspomnienia. Niestety w życiu często tak jest, że po latach tłustych przychodzą chude i podczas którejś długiej „smuty” wyprzedałem praktycznie wszystko do zera. Kolejny raz zresztą. Za pierwszym razem pozbyłem się lwiej części winyli drogą sprzedaży, a szczególnie cenne dla mnie egzemplarze, jak np. pierwsze tłoczenie „Nowych Sytuacji” Republiki z kompletem autografów zdobytych po koncercie w Amfiteatrze w Szczecinie w maju 1983 roku, zaginęły podczas przeprowadzki. Mówią, że do trzech razy sztuka, ale nie... Po prostu nie kolekcjonuję już fizycznych płyt. Nigdy już nie odkupię tych magicznych, bezcennych oryginałów, które straciłem, a na wznowienia szkoda mi już pieniędzy. Gdy zadaję sobie pytanie czy wolę kilkadziesiąt płyt czy syntezator, odpowiedź może być tylko jedna. Do czego zmierzam tym razem? Ano do tego, że nie posiadając kolekcji płyt nie mam inklinacji do jej rozbudowywania. Tym samym jestem więc naturalnie immunizowany na propozycje korupcyjne 😊 typu „recenzja w zamian za płytę”, co właśnie chciałem ogłosić wszem i wobec po tym przydługim, chytrym wstępie. Swego czasu będąc po stronie wydawniczej, często korzystaliśmy z takiej formy promocji i przynajmniej kilkanaście płyt z nakładu zawsze szło do wysyłki za friko jako „promówki”. W ramach wdzięczności ktoś pisał entuzjastyczną recenzję, my ją podlinkowywaliśmy pod pozycję w sklepie i interes się kręcił. Sytuacja była z tych z rodzaju win-win. Niestety, zdeprawowani żądzą zysku chciwcy zaczęli opanowywać rynek i zakładać mroczne serwisy tylko po to, żeby otrzymywać gratisowe płyty. Zniesmaczyło nas to bardzo i od tamtej pory nie interesuje mnie taki proceder. W żadną stronę. Tak więc na szczęście nie trzeba wysyłać mi darmowych promówek, przede wszystkim dlatego, że CORRODED SOUNDS samo jest dopiero w powijakach i wątła to (póki co) platforma promocyjna. Jeśli natomiast ktoś się mimo wszystko uprze, to nie pogardzę podesłanym linkiem. Jeśli po drugiej stronie łącza jest coś fajnego i przykuje to moją uwagę, to być może, że kiedyś o tym napiszę. Oczywiście z serca, a nie z dupy. Z dupy mogę nawet teraz, ale nie na CORRODED SOUNDS. Ten „manifest” jest póki co grubo na wyrost, ale niech już sobie wisi „na zaś” na stronie. Przynajmniej na samym początku ucina jakieś spekulacje, jakobym coś komuś ładnie napisał w zamian za korzyści w postaci płyt, a drugiemu nie chcę uczynić takowej przysługi bo jestem ch*j. No więc nic z tych rzeczy, sprawa wyjaśniona i git. To znaczy, ch*j to pewnie i tak jestem, ale na pewno nie z tego powodu.
I to tyle. Mam nadzieję, że w powyższym tekście zawarłem wyczerpujące odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie do tej pory zawisły niedopowiedziane w „przestrzeni komunikatorów”. Cała przyjemność po mojej stronie, ja osobiście jestem bardzo zadowolony, że się w ogóle jakiekolwiek pytania pojawiły. To oznacza, że jest już przynajmniej kilka osób, które czyta te moje wybroczyny intelektualne regularnie, za co serdecznie niniejszym dziękuję.
Robert Marciniak
26.06.2025 r.