2024 BMG
Lovesubzero
Ecce Homo
The Church Of Love
Stations Of The Cross
Lady Esquire
When The World Was Young
The Best Boys In Dublin
Lamento
When The World Was Young (Reprise)
Cabarotica
Amaranthus (Love Lies Bleeding)
Daze
Behold The Man
Gavin Friday, a właściwie Fionán Martin Hanvey, zajmuje w moim osobistym światku muzycznym miejsce szczególne. Nie to, że gdzieś na jakimś topie, ale bardzo blisko miejsca w którym znajduje się np. Marc Almond. To takie miejsce dla artystów doświadczonych przez życie, mocno przez nie poobijanych, ekscentryków, odmieńców, zakompleksionych hedonistów z bagażem życiowych błędów i nie najlepszych relacji z otaczającym nas światem. I choć w niektórych obszarach możemy się różnić w poglądach, ze względu choćby na inną konstrukcję osobowościową, orientację seksualną, różne warunki środowiskowe (dorastania, wychowania, nauki) itp., to niezwykle ich szanuję. Doceniam w nich tę niezwykłą wrażliwość, egzemplaryczny zmysł obserwacji i zdolność do przekładania bólu i gniewu na muzykę, ten szczególny rodzaj emocjonalnego ekshibicjonizmu, który daje im siłę, aby „krwawić” publicznie w swoistym katharsis. Wyzwala to we mnie jakiś charakterystyczny rodzaj relacji, którą najlepiej chyba można podsumować lekką parafrazą słów Evelyn Beatrice Hall – „Może nie zgadzam się ze wszystkim co mówisz, ale oddam życie, abyś miał zawsze prawo to wypowiadać.” Różnimy się, ale tym lepiej. Niestety, z jakimś szaleńczym uporem, my ludzie, coraz bardziej nie chcemy zaakceptować faktu, że możemy z różnic czerpać mnóstwo pozytywnych rzeczy. I znów parafrazując nieco, tym razem Norwida, coraz mniej umiemy się kochać, coraz bardziej wolimy się kłócić, nie umiemy się różnić „pięknie i mocno”. Zamiast tego oceniamy się, sądzimy, przyklejamy idiotyczne łatki i spychamy się wzajemnie w coraz bardziej radykalne getta. Zdrowy rozsądek i dystans ginie zatłuczony solidarnie lewymi i prawymi tępymi pałami propagandy podziału. Nie ma chyba bardziej fałszywego przekonania, że „my” mamy rację, a kłamią to „oni”. A prawda jest jedna i zawsze leży tam, gdzie leży. Czasem po tej stronie, czasem po tamtej, a czasem pośrodku. I warto jej szukać, mimo różnic. Nikomu jednak dziś na tym nie zależy. Zresztą, prawda jest zawsze pierwszą ofiarą wojny. Wojny, która trwa już wokół nas pełną parą, tylko przybiera jeszcze różne formy na różnych płaszczyznach i polach. Ale otwarty, krwawy konflikt to tylko kwestia czasu.
W jednym z wywiadów Friday ubolewa - „Kłótnie, konfrontacje są coraz ostrzejsze, nie ma już środka. Zawsze oczywiście powinno być lewo i prawo, ale zbliżone do centrum. A teraz skrajności rosną. Tuż przed pandemią była fala cancel culture – i wtedy się przestraszyłem. […] Świat jest wściekły i zagubiony. Wszystko to się kumuluje. I do tego smartfony, social media. Propaganda stała się jak za Goebbelsa. […] Moja konkluzja jest taka - ludzie muszą rozmawiać. Rozmawiać ze sobą, a nie z Facebookiem czy Instagramem".
I o tym właśnie, przynajmniej w połowie, jest ten album. „Ecce Homo” odnosi się do globalnych kwestii politycznych, wyrażając frustrację Fridaya wzrostem roli autorytarnych przywódców i niesprawiedliwości społecznej. Druga połowa to reminiscencje i osobiste refleksje Gavina nad jego przeszłością, przywołanie lat dziecinnych, hołd dla przyjaciół i zmarłych bliskich. Ogólnie „Ecce Homo” to dla mnie dzieło o obserwowaniu świata rozpadającego się w gangrenie nienawiści, manipulacji, hipokryzji, konsumpcjonizmu i ogólnego niszczenia środowiska. O ile zgadzam się w pełni z tym przygnębiającym obrazem, to ten cień nadziei, jaki pozostawia Gavin, że jeszcze jest czas, aby to wszystko naprawić, że ludzkość stać jeszcze na dialog, na swoiste akty dobroci i pojednania, w moim przekonaniu jest już tylko pobożnym życzeniem. Ale to tylko moja smutna refleksja, która w żadnym momencie nie ma na celu odbierać artyście jego wizji. Wizji, która zaowocowała głęboko osobistym i politycznie naładowanym dziełem, kształtowanym przez ponad dekadę twórczej ewolucji i doświadczeń życiowych. Tytuł "Ecce Homo", pochodzi z Ewangelii wg św. Jana (19:5) i odnosi się do momentu, gdy Poncjusz Piłat przedstawia tłumowi zmaltretowanego Jezusa przed jego ukrzyżowaniem. Gest ten symbolizuje zarówno niewinność Chrystusa, jak i ostatnią nadzieję Piłata, że obraz cierpiącego człowieka wzbudzi litość w tłumie. Nic z tego. Jako ludzkość naprawdę musimy dojść do samego końca popełniając czyny straszne, a to i tak nic nas nie nauczy. Ktoś zginie, ktoś umyje ręce, ktoś wypełnia tylko rozkazy. Dziś fraza „oto człowiek” wykracza poza swoją genezę, odczytywana może być bardziej uniwersalnie jako ogólny symbol ludzkich słabości. I rodzi dość prowokujące pytanie o sens poświęceń, cierpień, wytrzymałości, niezłomności w coraz bardziej podzielonym i niemoralnym świecie. Ten obraz wykorzystuje Gavin Friday do snucia swojej opowieści o złożoności ludzkich doświadczeń, zgłębiania tożsamości, sensie cierpienia i odkupienia. I czyni to niezwykle celnie w swoich przejmujących tekstach.
Pora jednak zejść na ziemię i zająć się materią muzyczną, za którą w lwiej części odpowiada Dave Ball, człowiek który na początku lat 80-tych dał się poznać światu jako „ten z wąsem” z Soft Cell. Początki współpracy Balla i Fridaya to czasy Virgin Prunes, macierzystego zespołu Gavina. Dave Ball był producentem drugiej i zarazem ostatniej w dorobku grupy płyty „The Moon Looked Down and Laughed” z 1986 roku. Od tamtej pory wspierali się m.in. gościnnymi udziałami na swoich solowych wydawnictwach. Natomiast moment, od którego można datować rozpoczęcie prac już stricte nad „Ecce Homo” sięga blisko 18 lat wstecz, kiedy to Ball zaprosił Fridaya do udziału w okazyjnym (70-te urodziny Alana Vegi) nagraniu coveru „Ghostrider” kultowego duetu Suicide. Utwór znalazł się na czwartej płycie serii epek, promówek (?) „Alan Vega 70th” wydanej przez Blast First Petite. W ten sposób rozpoczęła się mailowa wymiana pomysłów na piosenki, przeplatana krótszymi lub dłuższymi sesjami studyjnymi, w wyniku których powstała większość materiału na album, przy ogromnym udziale Ricardo Mulhalla, o którym nie można zapomnieć. W ciągu następnych kilku lat Friday opiekował się swoją chorą matką, która była w końcowym stadium choroby Alzheimera, pracował w dziale kreatywnym U2 (z Bono łączy go przyjaźń z czasów dzieciństwa) i pisał teksty przepełnione tak samo pięknymi, co brutalnymi wyznaniami. Potem nastąpiła dwuletnia hibernacja projektu, spowodowana Covidem, śmiercią matki, bliskiego współpracownika Hala Willnera, wieloletniej przyjaciółki Sinéad O’Connor, a także przejściem za tęczowy most jednego z ukochanych jamników, Ralfa (na marginesie - piosenka "The Best Boys in Dublin" jest hołdem dla Ralfa i Stana, dwóch „pieskich” braci, których bezwarunkowa miłość, oddanie i przywiązanie pomogły przetrwać Gavinowi trudne chwile). Gdy panowie przystąpili ponownie do prac, zdecydowali się przewietrzyć nieco przytłaczające, gęste i „duszne” aranżacje Dave’a Balla, a właściwie „dwóch” Dave’ów – tego z Soft Cell i tego od The Grid 😊. Zajęli się tym przy znacznym udziale Michaela Heffernana, z którym dograli i wpletli w elektroniczne i industrialne groovy, orkiestralne aranżacje i operowe głosy, uzyskując bujne, ekspansywne brzmienie, zbliżające się momentami głębią i potężnym brzmieniem do ścieżki dźwiękowej z jakiegoś psychologicznego, kinowego dramatu. Udało się w ten sposób utworzyć arcyciekawą i wciągającą konstrukcję, gdzie niemal industrialna elektronika przenika początkowe utwory albumu, a następnie delikatnie osiada w łagodniejszych i refleksyjnych obszarach, dając z jednej strony oddech po otwieraczach na pełnym gazie, a z drugiej strony urozmaicenie i kolejne barwy na muzycznej palecie albumu. Wokal Fridaya poruszając się w przestrzeni od melodeklamacji do teatralnej wręcz „nawiedzonej” maniery, idealnie współgra z pozostałymi elementami.
Otwierający płytę utwór „Lovesubzero” rozpoczyna się od ciemnego, dojmującego tonu klarnetu w nieco orientalnym zaśpiewie oraz akordów fortepianu, przy którym Friday zaczyna opowieść dedykowaną swojemu obecnemu partnerowi. Jednak w swoim rozwinięciu ta przepięknie skonstruowana ballada bardzo szybko ustępuje klasycznemu, parkietowemu „four-to-the-floor” z głęboką melodeklamacją w manierze à la Dieter Meier z Yello. I to nie jest jedyne skojarzenie z produkcjami szwajcarskiego duetu. Charakterystyczny, taneczny beat przejmuje narrację i z towarzyszeniem orkiestrowych i wokalnych wstawek ciągnie nas przez resztę tego świetnego utworu. Znakomity „otwieracz”.
„Ecce Homo” to specyficzne dark death goth disco, czy jakoś tak… Znów z melodeklamacjami w stylu Meiera w zwrotkach. Natomiast w refrenach Gavin daje z siebie wszystko i jeszcze więcej, a dramatyczne motywy sopranu Miriam Blennerhassett nadają im niesamowicie mocnego wyrazu. „Ten utwór jest moim osobistym kopniakiem w głowę i pocałunkiem w policzek dla świata, który poszedł bardzo źle” - mówi Friday. Faktycznie, oddaje on pełne spektrum emocji, wyzwalając w sobie zarówno gniew i oburzenie, jak i czułość i nadzieję. To rzecz o władzy, korupcji, manipulacji, która łączy zjadliwą momentami krytykę społeczną z symboliką religijną unurzaną w moralnej hipokryzji i manipulacji wiarą w celu kontroli. Chciwość, nienawiść i przemoc – to cały destrukcyjny cykl wojny obnażony przez Fridaya, tak samo zresztą jak fasadowość duchowości, czy „utowarowienie” zbawienia oparte na „sprzedaży” odkupienia. Do tego utworu powstał bardzo sugestywny teledysk o którym warto w tym momencie wspomnieć - wygenerowany przez sztuczną inteligencję, zmontowany i wyprodukowany przez studio284 i Petrosa Tryfona. Zawarte w nim poruszające wizualizacje przedstawiają mocno apokaliptyczne scenariusze.
„The Church of Love”, jeden z najciekawszych utworów na płycie, jest również mocno osadzony w tanecznym klimacie, tym razem w średnim tempie o nieco funkowych figurach. Tekst dotyczy mocno skomplikowanych relacji autora z Kościołem katolickim w Irlandii. Nie z własną duchowością, brakiem wiary, bo tę Friday wyraża dość jasno w wersie „modlimy się na swój własny sposób", ale z instytucją. Podobnie jak inni Irlandczycy toczy swoją walkę z tym, co kiedyś było skrzętnie skrywaną tajemnicą katolickiej Irlandii - z wykorzystywaniem seksualnym dzieci, tuszowaniem przestępstw, zmową z państwem, nadużywaniem władzy, bogaceniem się dostojników kościelnych przy jednoczesnym ubożeniu społeczeństwa. Cały problem i jego skalę bardzo dobrze ukazuje Derek Scally w książce „Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z kościołem.”
Tempo zwalnia jeszcze bardziej w „Stations Of The Cross”, piosence dedykowanej Sinéad O'Connor i zaplanowanej pierwotnie do zaśpiewania z nią w duecie. Niestety śmierć artystki pokrzyżowała te plany. Ten utwór to już niemal dosłowna chęć rozliczenia kościoła za zbrodnie. Nie jest to jednak wściekły, bezmyślny atak, a pragnienie zadośćuczynienia, nie materialnego, ale moralnego. To ciąg dalszy zmagań z traumą, ale i świadomość piętna irlandzkiej tożsamości. „Wszystkie te katolickie obrazy są w moim DNA” - mówi Friday - „Gdybyś wszedł do jakiegoś pokoju w moim domu, pomyślałbyś, że chyba jestem księdzem. Kiedy używam odwołań do ikonografii religijnej, to nie robię tego bez szacunku. Ale trzydziestoletnia osoba w Irlandii obecnie nie zrozumiałaby, o czym mówimy, co wydarzyło się w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych i Bóg wie, co wydarzyło się w latach pięćdziesiątych. Żyliśmy w dyktaturze, nie ma co tego ukrywać".
Kolejny utwór „Lady Esquire” – to glam rockowy rytm żywcem wzięty z Garry Glittera (odrażający typ, na marginesie). Nieprzypadkowo, bo to wspomnienia właśnie z początku lat 70-tych, pierwsze nastoletnie doświadczenia z narkotykami (klej, czy też pasta do butów z tamtych lat zapewniały mnogość doznań), ucieczka spod kontroli rodzicielskiej, transgresja. Muzycznie - stop szlachetny Iggy Popa, Davida Bowie, czy wspomnianego Glittera, wpleciony w anturaż rodem z Soft Cell. Cóż za połączenie…
„When The World Was Young” to melancholijne, nostalgiczne wspomnienie o czasach, gdy kilkunastoletni przyjaciele Fionán Hanvey (Gavin Friday), Derek Rowen (Guggi) i Paul Hewson (Bono) biegali po Cedarwood, podmiejskiej ulicy, bawiąc się w gang uliczny, który nazwali Lypton Village… Spojrzenie na swoją młodość, na wszystko czego nie może już pojąć dorosła osoba. Fantastyczna kompozycja, która nabiera coraz większego rozmachu – do coraz bardziej przejmującego wokalu zahaczającego momentami o manierę Bowiego, dochodzą stopniowo kolejne sekcje – smyczki i dęciaki. Wszystko nabiera rozpędu i zagęszcza się w aranżacji w crescendo. Wydaje się wręcz, że na koniec musi to eksplodować w jakimś niesamowicie emocjonalnym wybuchu, ale utwór „odpuszcza” i pomału rozwiązuje się melodramatycznym wyciszeniem.
„The Best Boys In Dublin” to krótka, oparta w głównej mierze na smykach konstrukcja, będąca hołdem dla dwóch „najlepszych chłopaków z Dublina” – braci jamników Ralfa i Stana. Jedna z najkrótszych i najbardziej organicznych piosenek na albumie. Wyróżnia się w taki sam sposób, jak „Delilah” Queen na „Innuendo” (hołd Freddiego Mercury'ego dla jego ukochanej kotki). Oba te utwory mówią bezpośrednio o tym, żebyśmy w trudnych chwilach szukali pocieszenia i znajdowali siłę, aby przetrwać, gdziekolwiek. A wsparcie naszych futrzanych towarzyszy jest nie do przecenienia. Utrata Ralfa była wielkim ciosem zarówno dla Gavina, jak i Stana.
Album ma dwa zakończenia. Oczywiście w zależności od wersji. I o ile jako „dziecko” płyt winylowych, które zawierają maks czterdzieści parę minut esencjonalnej muzyki, sądzę, że większość bonusów natkanych „po kokardę” na CD jest całkowicie zbędna, rozcieńczając tylko intensywność przekazu i zamieniając go w niestrawną „bułę”, to w przypadku „Ecce Homo” „encore” zawarte na CD stanowią naturalną kontynuację i nadają dodatkową wartość płycie. Wersję winylową kończy „Lamento”. Oddajmy na chwilę głos artyście – „Utwór ten jest hołdem dla mojej matki. […] Żałoba jest skomplikowana. Serce pęknie, może się złamie, ale wciąż będzie bić. To nie znika. Dave Ball przysłał mi melodię – prostą, opartą na podstawowych akordach – ale mnie to bardzo poruszyło. Ralf odszedł dwa dni po Sinéad, co było bardzo bolesne. […] Cały kraj był zdruzgotany jej śmiercią. Pamiętam, jak RTÉ zaczęło grać jej muzykę, a ja wyszedłem z psami. Z każdego domu słychać było Sinéad…” Tak... Gavin Friday jest w tym utworze niezwykle przekonujący. Przepięknie zorkiestrowany, przejmujący kawałek. Delikatna ballada oparta na pianinie i przestrzeni innych akustycznych instrumentów. Emocjonalna, posępna opowieść o niekończącej się miłości i żalu.
Wersja CD poprzez dwuminutową, orkiestrową repryzę „When The World Was Young” zabiera nas delikatnie na ciąg dalszy, powtarzając hymn o niezauważalnym upływie czasu. Niesamowicie chwytliwa „Cabarotica”, o tytule będącym połączeniem słów „kabaret” i „erotyka”, pokazuje zmysłową i performatywną naturę artysty, ucieleśniając niejako zamiłowanie Fridaya do łączenia sacrum i profanum. Podczas występów na żywo w „Cabarotica” Friday urzeka publiczność swoją ekspresyjną prezentacją, niczym Gavin z Virgin Prunes w swoim najlepszym okresie. Czy można lepiej i płynniej połączyć disco, pop, taniec, osobistą narrację, teatralny performance?
„Amaranthus (Love Lies Bleeding)” to prawdziwe syntezatorowe disco. To kolejny utwór poświęcony matce. „Tytuł pochodzi od roślin, które uprawiała” - mówi Friday. - "Mama była prawdopodobnie moją pierwszą wielką fanką i wsparciem. Była krawcową zespołu The Virgin Prunes, szyła nam ubrania na scenę.” Utwór kończy się jej głosem, gdy słychać ją jak składa życzenia - „Happy birthday Fionán”.
Nieco szorstkie, mocno teksturowane electro „Daze”, to kawałek, w którym Friday zmaga się z psychologicznymi skutkami współczesnych konfliktów społecznych. „Daze” to Soft Cell i Yello w jednym. Nieskrępowany, taneczny pop, w warstwie lirycznej „brykający” po miejscach wypełnionych historycznymi posągami, wodzów, królów, generałów, zadający pytania o sens tych wszystkich awantur, bitew, bojów, wojen i tym podobnego gówna.
I kolejny finał - „Behold The Man”, króciuteńki, niespełna czterdziestosekundowy utwór, który kończy wersję CD albumu, efektownie dopełniając całą jego koncepcję, wygłoszoną w tekście tytułową frazą. No i cóż można tu więcej dopowiedzieć? Nic. Po prostu nic. Gavin Friday jest w więcej niż znakomitej formie. Bieżące wydarzenia rozpalają go jak nigdy dotąd, a po bardziej spokojnym i refleksyjnym albumie „Catholic”, „Ecce Homo” buja i pulsuje z wdziękiem nocnego klubowego glamour, znanego chociażby z „Non-Stop Erotic Cabaret” Soft Cell, czy „Stella” Yello.
Podsumowując, rezultatem współpracy Fridaya, Balla i Heffernana jest zdecydowanie najlepszy jak do tej pory i chyba najbardziej autentyczny album Gavina. Płyta, która jest tak rozległa, że potrzeba minimum kilku przesłuchań, aby w końcu w nią wniknąć dogłębnie i dać się jej porwać bez reszty, od początku do końca. Płyta nieco wymagająca, płyta dla tych, którzy nie boją się wyzwań związanych ze złożonymi tematami na niej poruszanymi, płyta może niełatwa, ale warta każdego wysiłku włożonego w jej poznanie. I chociaż, jak już wspomniałem gdzieś na początku tego tekstu, różnie i inaczej możemy postrzegać biznesy tego świata, to delektując się wciąż dźwiękami z „Ecce Homo” już czekam z wytęsknieniem na kolejny album. Albowiem przytaczając ponownie Norwida, „wielki to jest szwank postradać szlachetnie się różniącego przyjaciela”, a tak właśnie tego nietuzinkowego, irlandzkiego artystę postrzegam.
Ocena? Jeśli jeszcze nie macie tej płyty w swojej kolekcji, to ufam, że jest to tylko stan przejściowy.
Robert Marciniak
09.05.2025 r.
P.S. Przy pisaniu tekstu wykorzystałem fragmenty wywiadów udzielonych przez Gavina Fridaya dla Peek A Boo, Louder Than War i RTÉ Radio.