1. pl
  2. en

2023 ANT-ZEN/GUSTAFF RECORDS

 

Duality

Body Mind

DNA

Voice

Human

Sleepless

In Out    

Theme 2    

End Beginning

 

01 maja 2025

FRETT - NOTTWO

Nie ukrywam (bo i nie ma czego ukrywać, wręcz przeciwnie), że na rodzimej scenie nazwisko Frett dla mnie (i pewnie nie tylko dla mnie) to już firma. Solidna, operująca na bardzo wysokim poziomie, gwarancja artystycznej jakości. Obserwuję działalność Maćka praktycznie od samego początku istnienia projektu Job Karma, przez jej kolejne wcielenia, kolaboracje typu 7JK (z Mattem Howdenem) i inne jego „występy gościnne”. Odkryciem ostatniego roku jest dla mnie jego twórczość solowa pod szyldem nie pozostawiającym niedomówień „w bramie” 😊. A mianowicie Frett. Zawiłości losu i meandry życiowych wydarzeń spowodowały, że tym razem, jako pierwsza w moje ręce wpadła płyta druga projektu. Widocznie nie bez powodu. Aczkolwiek muzyka zawarta na pierwszej płycie sygnowanej nazwiskiem artysty („The World as a Hologram”) jest naprawdę świetna i pewnie jeszcze będzie okazja do niej powrócić, to płyta druga, nazwana przewrotnie i niejednoznacznie „Nottwo”, wydana w 2024 roku, jest tą, która wywarła na mnie naprawdę kolosalne wrażenie. Tym razem Maciej sięga po elementy grania klubowego, wręcz parkietowego, miesza to z dobrze już znaną z jego twórczości estetyką post-industrialną, post-punkową, post-nowofalową i ambientową (to name a few). Rezultat? Tak samo zaskakujący, co fenomenalny. Wyraźne przeniesienie ciężaru inspiracji w czasy lat 80-tych ubiegłego wieku paradoksalnie nie nadaje „archaicznego” klimatu kompozycjom. Wręcz przeciwnie - przewietrza je, odświeża i czyni bardzo przyjaznymi dla odbiorcy, co wcale jednak nie oznacza łatwymi, czy banalnymi. Po prostu angażuje więcej części ludzkiego organizmu w recepcję. Poza uszami i umysłem, jeszcze na sto procent nóżkę do tupania, a nawet i resztę ciała, bo ruszyć w tany przy muzyce z „Nottwo” jest naprawdę nietrudno. Powiem więcej – jeśli kogoś naprawdę nie rusza to, co proponuje Frett na „Nottwo”, oznacza, że ktoś taki nie żyje i tym samym nie ma głosu w tej dyskusji. Każdy człowiek o określonej wrażliwości nie jest w stanie przejść obojętnie wobec tej produkcji. Cały materiał od początku do końca jest cudownie „nośny”, do tego idealnie wyważony zarówno w środkach wyrazu, jak i warstwie produkcyjnej. A brzmieniowo (za sprawą użytych w nagraniu syntezatorów analogowych) po prostu powalający. Bliski, ciepły, a jednocześnie potężny, wręcz monumentalny. Nie mogłem odpuścić takiej okazji, żeby nie odezwać się do Maćka, prosząc go rozmowę z cyklu „Twórcy o płytach, czyli jak to się robi albo bez ściemy”. A oto rezultat naszej pogawędki:

 

RM: “I was always here. I will stay forever. There is no end and no beginning” – czy coś szczególnego stoi za tym manifestem wiecznego trwania? Czy możemy za Fellinim dodać „There is no end and no beginning. There is only the infinite passion of life”, czy może chodziło o coś zupełnie innego?

 

MF: Nie, nie ma absolutnie nic, ponad to co zostało tu powiedziane. Skąd się to wzięło? Lubię odwiedzać cmentarze, a gdy tam jestem, zawsze czytam epitafia na tablicach nagrobkowych. Może na polskich cmentarzach nie są specjalnie odkrywcze. Mają ten zwyczajowy, charakterystyczny, określony rys tradycyjno-religijny i nie zmuszają specjalnie do głębszej refleksji ponad wspomniane znaczenie. Ale już na nekropoliach w Rzymie, Paryżu czy Londynie, można natknąć się na przemyślane, oryginalne, które zostają w głowie na dłużej, z ponadczasowym przesłaniem, czasami bardzo charakterystycznym, związanym z osobą, która odeszła, z jej życiem. Czasami zastanawiam się właśnie nad treścią epitafium, jakie chciałbym mieć na swoim nagrobku. Na dzisiaj bardzo lubię właśnie brzmienie tego swoistego manifestu, który zacytowałeś na początku, ponieważ idealnie oddaje moje odczucia. Być może się to zmieni, nie wiem. W każdym razie taka maksyma posłużyła nam też za motto pracy nad albumem, dlatego znalazła się na okładce.

 

RM: W jakiś sposób nawiązuje to również do treści liryczno-muzycznych zawartych na płycie. Bardzo spodobał mi się tytuł - zapis wydawałoby się jednoznacznego określenia – „Nottwo”, czyli „nie dwa”, ale połączony niejednoznacznie w jeden wyraz. Świetny zabieg, od razu przykuwa uwagę. Czyli w sumie jednoznaczność, albo dwoistość, albo w ogóle wieloznaczność. No bo jak rozumieć dwoistość w świecie, w którym prosty podział binarny praktycznie przestaje istnieć? Gdy trudno jest już oddzielić nawet tak wydawałoby się uniwersalne wartości, jak dobro i zło? Pomiędzy białym i czarnym jest od dawna wiele odcieni szarości, a proste podziały stają się mniej lub bardziej, ale tymczasowymi jak się okazuje konstruktami?

 

MF: „Nottwo” krąży wokół tematyki takiego dualizmu, który wydaje się być podstawą funkcjonowania zarówno istoty ludzkiej, jak i otaczającego ja świata. To właśnie przeciwieństwa definiują nasz sposób postrzegania otaczającej nas rzeczywistości. „Nottwo” to idea jedności, czyli właśnie przeciwieństwa tego dualistycznego podziału, który jest moim zdaniem błędnie postrzegany jako podstawowa zasada bytu gatunku homo sapiens, co w sytuacjach skrajnych prowadzi nas do licznych tragedii. Ostatecznie przecież przeciwieństwa są komplementarne. Wszystko się uzupełnia, jedno nie istnieje bez drugiego, światło bez ciemności, życie bez śmierci, koniec bez początku itd. Wszystko jest jednym i przenika się w wiecznym ruchu, tym swoistym tańcu… A może to wszystko jest tylko złudzeniem, może jednak się mylę? Oto odwieczne pytanie, które na przestrzeni wieków nurtowało mistyków, filozofów, a dziś fizyków kwantowych. Na „Nottwo” muzyka, teksty, brzmienia, dynamika, kontrasty w barwach, napięciach, ale także warstwa graficzna, odzwierciedlają powyższą ideę. Są kompleksowym zbiorem przeciwieństw, z których wyłania się wspólna i jednorodna całość. Zwrócę jeszcze uwagę na drobny detal - sam neologizm „nottwo" w kontekście drugiej płyty zespołu brzmi nieco przewrotnie a z dwóch słów zrobiło się  nagle jedno 😉.

 

RM: Jako odbiorca mogę tylko ze swojej strony dodać, szczerze wyznając, że obcy mi jest w tym momencie zabieg „słodzenia”, że się Wam całkowicie udało. Uwielbiam wręcz sięgać po płytę, gdzie każdy element wydawnictwa jest pieczołowicie dopieszczony, łącznie ze stroną graficzną, bo ona też jest niezwykle w tym wszystkim istotna. Mam wrażenie, że w czasach streamingowych przestaje mieć to znaczenie, nad czym ubolewam. Jakiś „obrazek” musi być, ale ponieważ jego forma to niewielki plik na wyświetlaczu, treść jest drugorzędna. W przypadku „Nottwo” tak nie jest, co zasługuje na dodatkowe uznanie.

 

MF: Za oprawę graficzną odpowiedzialny jest Stefan Alt, szef wytwórni Ant-Zen, która jest wraz z Gustaff Records współwydawcą płyt Frett. Znakomita większość płyt wydawanych przez Ant-Zen ma artwork wykonany przez samego Stefana, co nadaje im dodatkową tożsamość. Zresztą Stefan to naprawdę wybitny artysta wizualny, tworzący również okładki płyt wielu innych artystów, nie związanych z jego wytwórnią. Z jego usług skorzystaliśmy przy okazji poprzedniego nagrania, albumu „The World as a Hologram", kontynuacja tej drogi wydawała się więc naturalna. Stefan zaproponował i tym razem absolutnie doskonały artwork, będący również nawiązaniem do poprzedniego. I to w takim stopniu, aby okładki postawione obok siebie stanowiły wizualną całość i swoistą kontynuację. Jego zdjęcia i cała koncepcja artystyczna świetnie oddają moje przemyślenia, w tym właśnie te na temat dualizmu. Od momentu gdy po raz pierwszy zobaczyłem projekty, wciągnęły mnie całkowicie. Podczas prac niejednokrotnie dyskutowaliśmy o koncepcie dualizmu, przeciwieństwach, jedności. W rezultacie udało się to zakląć w naprawdę znakomity obraz. Tak zupełnie na marginesie zdradzę taką ciekawostkę, że zdjęcia wykorzystane na okładce zostały zrobione przez Stefana w metrze w Tokio.

 

RM: Przechodząc do muzyki, bo ona jest tutaj najważniejsza… Od samego początku mamy do czynienia z wyraźnie zaznaczoną strukturą utworów. Na pierwszy plan wychodzi też coś, co ja nazywam umownie motoryką (nie jest to chyba pojęcie adekwatne do końca w języku muzycznym) - zbiór elementów napędzających – rytm, linie basowe etc. to jest ten tzw. groove, który utrzymuje napięcie. Nawet jeśli utwory zwalniają, to ta motoryka jest utrzymana. 

 

MF: Motoryka do trafne określenie, w muzyce Frett jest ona podstawą, solidną bazą na której jest wszystko nabudowane. Nie klimat i palety barw, jak to było w przypadku utworów Job Karmy, ale właśnie dopracowana ścieżka perkusyjna i linia basu. Na tej kanwie budowane są pozostałe historie, już przy użyciu innych urozmaiconych środków wyrazu. Tym razem chciałem też nagrać coś bardziej klasycznego w formule. Może nie klasyczne piosenki od razu, ale powiedzmy - utwory muzyczne o bardziej tradycyjnej formie. No bo ileż można w końcu eksperymentować z samą fakturą dźwięku czy abstrakcyjnymi kolażami dźwiękowymi?

 

RM: Jakiego instrumentarium użyłeś w nagraniach? Czy właśnie to mocne oparcie na słyszalnym na albumie, absolutnie niepowtarzalnym, charakterystycznym, analogowym brzmieniu, odzwierciedla Twoją fascynację tym rodzajem syntezy?

 

MF: Jestem zagorzałym fanem analogowych brzmień i instrumentów. Tak było jeszcze za czasów Job Karmy i tak pozostało do dziś, choć przyznam, że do Frett nieco przebudowałem arsenał. Oczywiście część starych gratów sprzedałem, po to by kilka nowych zabawek dokupić. Nie jestem tak zamożny, aby kolekcjonować niezbyt tanie w końcu urządzenia, których nie mam w planie używać na bieżąco. Wszystko musi pracować i mieć swoje miejsce – tak bym to ujął. Dość długo szukałem odpowiedniego dla projektu automatu perkusyjnego. Trochę to mozolnie szło, bo na zasadzie kupno-test-sprzedaż. Chyba cztery maszyny przeszły mi przez ręce w ciągu kilku miesięcy, zanim trafiłem na Vermonę DRM1 MKIII, której retro brzmienie idealnie mi siadło, jak to się mówi. Świetna rzecz, bardzo inspirująca. Poza tym baza mojego aktualnego laboratorium to syntezatory: Korg MS-20, Doepfer MS404, Malekko Manther, Doepfer Dark Energy II, Clavia Nord Lead 2, Korg Electribe, Elektron Digitakt, SOMA Laboratory Lyra-8,  do tego trochę kostek efektowych, mikrofony do wokali, sequencery… Wszystko zgrywam i miksuję w Pro Toolsie. Wtyczek VST raczej nie używam, ewentualnie equalizery i oczywiście kompresor przy finalnym mixie.

 

RM: W tym momencie nie stać mnie na nic innego, jak tylko „wow” z zachwytu. Przepotężny to zaiste arsenał analogowego brzmienia. Ale to słychać i dosłownie czuć. Takie „mięso”, które przy odpowiedniej głośności odbiera się nie tylko uszami, ale całym ciałem, mogą dać tylko analogi. Ja przyznaję się, że idę na skróty, korzystając z całego szeregu urządzeń cyfrowych, bo taniej, mniej miejsca zajmują i wygodniej czasami się z nimi przemieszczać, ale mam też pełną świadomość tego, że o takiej potędze w brzmieniu mogę tylko pomarzyć. Powiedz mi kto wyprodukował całość? Bo mastering, ostateczny szlif nagrania z tego co wiem wykonał Eric van Vonterghem, bardzo ciekawa postać. Czy możesz zdradzić kulisy współpracy? 

 

MF: Nagranie i miksy to moja robota, mastering oddałem w ręce nie byle jakiego fachowca. Eric van Vonterghem, który zajmował się również masterem poprzedniej płyty, na polu takiej muzyki jest postacią wręcz legendarną. Oprócz solowego Monolith, znamy go rownież z Absolute Body Control, Sonar, The Klinik i wielu wielu innych. Eric od lat jest właścicielem studia Prodam i zajmuje się masteringiem płyt wielu artystów z kręgu Ant-Zen i okolic, był to więc kolejny niejako naturalny wybór. Poza tym Eric jest kulturalnym, sympatycznym i wesołym człowiekiem, znamy się z wielu festiwali. Nie bez powodu też na Wrocław Industrial Festival jego projekty goszczą bardzo często. Zacny człowiek i artysta.

 

RM: Podoba mi się bardzo w tej produkcji umiejscowienie głosu Anny. Dobiega jakby gdzieś z oddali, niejako z tła, ale paradoksalnie w tym tle nie pozostaje. Mocna rzecz.

 

MF: Dziękuję, ciekawe spostrzeżenie. Wiesz, głosy miały pełnić rolę dodatkowych instrumentów w aranżu, bez tego zwyczajowego wychodzenia na przód, bez nachalnego angażowania odbiorcy. Udało się, dzięki kilku prostym zabiegom wyszło właśnie tak, jak zamierzałem. 

 

RM: W porównaniu do debiutu, który jeszcze pozostawiał nieco przestrzeni pomiędzy dźwiękami, „Nottwo” jest znacznie bardziej gęsto utkane, aranżacje są bardziej wypełnione, znacznie więcej się też dzieje na ścieżce czasu, co nie pozostaje też bez znaczenia w odbiorze całości. To świadomy ruch w tę stronę?

 

MF: Album „Nottwo” stanowi  przemyślaną kontynuację pierwszej płyty, jednak tym razem wielu kompozycjom starałem się nadać nieco tę piosenkową strukturę, o której już wspominaliśmy. Oczywiście „piosenkową” w moim subiektywnym pojęciu, czyli zdecydowanie wywodzącą się z industrialno-post punkowego pnia. Tym samym te analogowe retro-futurystyczne melodie i mocne rytmy powinny sprawdzić się nie tylko na domowym sound systemie, ale i na niejednym dark parkiecie. Zawsze podświadomie chciałem nagrać coś bardziej tanecznego. Niestety ilekroć wydawało mi się że już to mam, mam w końcu tego killer-dance-floor-hita, Ania (która na parkietowych rytmach zna się jak mało kto) kwitowała niezmiennie – o cholera, ale dół 😊.

 

RM: Nie będę chyba specjalnie odkrywczy w swym wyznaniu, że taka konstrukcja („piosenkowa”) jest mi osobiście bliższa. Sam mam takie ciągoty 😊. Czy to kierunek w którym zamierzacie podążać, czy tylko przystanek przed zupełnie czymś innym, jeszcze dziś nieznanym, nie nakreślonym?

 

MF: Na razie „obawiam się”, że kierunek zapoczątkowany na „The world as a hologram” a dopracowany na „Nottwo” został wyczerpany. Tak to dziś widzę, chociaż być może wkrótce zmienię zdanie. Nie minął chyba wystarczający czas, abym nabrał dystansu, koniecznego do dalszej pracy w tym kierunku. Na ten moment uważam, że nagrywanie kolejnej płyty w takim samym stylu nie jest potrzebne chyba nikomu. Póki co, stoję na rozdrożu i zastanawiam się którą drogą pójść dalej, aby nie zanudzić słuchacza, a przede wszystkim siebie.

 

RM: Czy Frett (nawet, gdy przyjmiemy na dziś Twoją działalność w innej konwencji) będzie pomału zajmował miejsce Job Karma, czy może dalej uważasz, że formuła JK ma przed sobą jeszcze wiele do eksploracji?

 

MF: Wierzę głęboko, że Job Karma nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Co prawda, odkąd 15 lat temu mój kompan serdeczny Aureliusz Pisarzewski przeniósł się na stałe do Dubaju, wspólne nagrywanie stało się problematyczne, nie mówiąc o koncertowaniu. Dziś mogę jedynie zdradzić, że płaszczyzna porozumienia i współpracy na lini Wroclaw-Dubaj w dalszym ciągu istnieje. Mało tego, coś tam pomału w przestrzeni muzycznej powstaje i być może za jakiś czas się zmaterializuje. Póki co, projekt Frett daje mi wolność artystyczną absolutną, nie muszę na nikim polegać, z nikim nic konsultować, jestem sam sobie sterem, okrętem i żeglarzem. Nagrywam naprawdę tylko wtedy, gdy faktycznie mam coś do powiedzenia światu, czy sobie. O koncerty specjalnie już nie zabiegam, przez 25 lat zjeździliśmy Europę i najważniejsze festiwale tej muzyki. Na tym polu czuję się spełniony. Jeżeli oczywiście pojawia się jakaś ciekawa, sensowna oferta, to jedziemy tam rodzinnie z Anią – wymarzona logistyka. Dlatego w tym momencie Frett jawi się jako mój główny projekt. To oczywiście może się zmienić, bardzo fajnie mieć w zanadrzu pewnego rodzaju alternatywy. Za chwilę mogę się w stu procentach zaangażować w Job Karma, albo też jakiś kompletnie inny projekt. Może coś w stylu nowego/starego 7JK, kto wie?

 

RM: Wspomniałeś o koncertach. Jakim wyzwaniom musieliście sprostać, aby móc przedstawić swoją muzykę na żywo? Jakie macie wrażenia po serii koncertów, które nierzadko odbywały się w różnych niezwykłych miejscach?

 

MF: Ten rodzaj muzyki zawsze bardzo ciężko sprawdza się na żywo podany tylko w wersji nazwijmy to sauté. To trochę inaczej, niż kreowanie ambientowych form, gdzie skupienie słuchacza na innych płaszczyznach nie wymaga tzw. ruchu scenicznego. Tutaj oprócz samej muzyki (która siłą rzeczy w mniejszym lub większym stopniu odtwarzana jest jako backing tracki z maszynek) musi być jakiś element wartości dodanej, żeby całość była ciekawa, strawna i nie zanudziła odbiorcy. Multimedia, filmy, działania performance - to wszystko jak najbardziej daje radę. My zdecydowaliśmy się też na wzbogacenie koncertu elementami akcji performatywnej, tym samym kolejnej formie przedstawienia treści programu, wspominanego już dualizmu, w sposób pozamuzyczny - posągowa Ania i ja w stanie quasi-maniakalnego amoku. Przestrzenne melodeklamacje versus niemalże dziki, przesterowany, ocierający się o warstwy niezrozumiałe, wrzask. No i oczywiście to, co siłą rzeczy wychodzi na pierwszy plan - pierwiastek męski vs pierwiastek żeński, cisza - hałas, melodia - sprzężenie. Przede wszystkim gramy mocno intensywnością przekazu. Całość wspomagana jest sugestywnymi filmami Jakuba Skowrońskiego, utrzymanymi w czarno-białej tonacji. Sądząc po dotychczasowych reakcjach widzów, sprawdza się to wszystko całkiem nieźle. Wyzwania też bywają skrajne - granie na festiwalu, scenie klubowej, w ruinach kościoła czy w galerii sztuki, za każdym razem redefiniuje nasz  sposób wykonania. Musimy go dostosować do warunków, nie tracąc jednocześnie podstawowych elementów.

 

RM: Czy Frett już ma dalsze plany na przyszłość?

 

MF: Przyszłość w tym coraz bardziej niepewnym świecie, w którym wydarzenia przyspieszają i dzieją się wręcz lawinowo, staje się powoli myśleniem życzeniowym. Ciężko coś planować w dłuższej perspektywie. W tej bliższej chciałbym nagrać kolejną płytę i zaskoczyć nią słuchaczy, ale najpierw muszę ponownie przebudzić swojego kreatywnego Anioła.

 

RM: Serdecznie Ci dziękuję Macieju za przyjęcie zaproszenia i bardzo interesującą rozmowę o jednym z moich najulubieńszych ostatnio albumów – Frett „Nottwo”. Mam też nadzieję usłyszeć Cię wkrótce w kolejnych nagraniach któregokolwiek z Twoich wcieleń lub konfiguracji muzycznych. Póki co, hipnotyczna i niebanalna produkcja „Nottwo” kręci się w moim odtwarzaczu bardzo często. Będzie tak pewnie jeszcze długo, albowiem ja osobiście nie jestem w stanie znudzić się tym materiałem.

 

MF: I ja dziękuję również za zaproszenie, rozmowę i pozdrawiam wszystkich czytelników CORRODED SOUNDS, życzę Ci też powodzenia w prowadzeniu strony.