1. pl
  2. en
01 maja 2025

Corroded Sounds, czyli zamiast wstępu albo bez przewijania

Skąd taki tytuł? Żeby się nie rozpisywać za mocno, aczkolwiek uwielbiam się rozpisywać, jedną z moich pasji jest literatura. Dobra. I dobre kino. Dobra muzyka. I jeszcze parę innych rzeczy, też dobrych. Tych niedobrych rzeczy też do niedawna trochę, ale ostatnio już tylko dobrych. Tak się złożyło. No i dobrze. Otóż składnia powyższego tytułu zapożyczona jest wprost z tzw. literatury wagonowej, bardzo popularnej przed II wojną, w trakcie wojny i krótko po wojnie zresztą też. W każdym razie była to literatura niezbyt wysokich lotów, zwana często literaturą groszową, czy wręcz brukową. Nie to, żebym się inspirował stylem zawartym w tych powieściach, ukierunkowanym raczej na niezbyt wyrobionych czytelników o mocno niewygórowanych oczekiwaniach. Co to, to nie. Zostawmy to celebryckim grafomanom. Ja swoje teksty chciałbym kierować do bardzo świadomych czytelników. Natomiast jedną z cech charakterystycznych wspomnianej literatury były tytuły. Naturalnie, ich rolą było skłonić potencjalnego czytelnika do zakupu, czyli w sumie były to takie praszczury dzisiejszych clickbaitów. Ale urocze praszczury, bo czy dysponując niebagatelną sumą ówczesnych 30 przedwojennych groszy, moglibyście się oprzeć sugestywnym wizjom roztaczanym przez „Podwójny trop, czyli ostatni skalp Nawaja albo tajemnica alkowy”? Ja na przykład nie. Potem zapewne w trakcie lektury okazywało się, że nie było żadnego Nawaja, nikt nikogo nie oskalpował, a tym bardziej w alkowie, a trop prowadzi na manowce. W dodatku pojedynczy. Podwójne okazały się manowce, na które po ciężkiej chorobie zszedł hrabia Alfons de K., popełniając mezalians z głuchoniemym pastuszkiem. Ale 30 groszy tu, 30 groszy tam…

 

- Bo tytuł, tytuł jest najważniejszy. Na przykład „Niezwykłe przygody Anatola stukniętego na początku”. To jest taka książka, bracie, że kto ją raz zacznie czytać, już się od niej nie może oderwać, a potem zasypia.

- Zasypia?!

- Obowiązkowo. Na siedemdziesiątej stronie.

 

No i czy ja, wychowany na mistrzu Niziurskim, mógłbym nazywać i tytułować swoje felietony tak jakoś zwykle, normalnie, bez polotu i humoru? No nie. Dlatego nie zdziwcie się, gdy w tej rubryce takowe będą się pojawiać. Mam nadzieję z równie zaskakującą, co interesującą treścią. Jeśli ktoś czytał „Siódme wtajemniczenie” Edmunda Niziurskiego, ten wie, że „Niezwykłe przygody Anatola stukniętego na początku” to kultowa powieść. Powieść, która była tak „mocna”, że każdy, kto po nią sięgnął, natychmiast porwany przez jej fabułę wpadał niejako w trans, a w konsekwencji przeżywał przygody Anatola wszystkimi swoimi zmysłami. I tak jeśli Anatol był torturowany i przypiekany ogniem, na skórze czytelnika pojawiały się poparzenia. Gdy Anatol topił się pod lodem w przerębli – czytelnik natychmiast wpadał w hipotermię. I jeśli nawet udało mu się jakoś przetrwać wszystkie przygody bohatera, na siedemdziesiątej stronie Anatol zapadał w sen, tak długi i sugestywny, że nikt nie był w stanie przezeń przebrnąć. Wszyscy czytający zasypiali snem twardym i kończyli lekturę. Na siedemdziesiątej stronie.

 

Gdy więc postanowiłem zmierzyć się ze słowem pisanym w kontekście „Tańczenia o architekturze, czyli pisania o muzyce albo kiedyś to było ” postanowiłem, że moim wzorem literackim będą właśnie „Niezwykłe przygody Anatola stukniętego na początku”. Ideał wręcz, wzór literatury doskonałej. Tak mocnej, że pochłonie całą uwagę czytelnika, owładnie nim i spowoduje, że słuchając muzyki przeze mnie opisanej, odbierze ją wszystkimi zmysłami, przeżywając dogłębnie emocje w niej zaklęte. No okej, może chociaż jakaś gęsia skórka się pojawi, a może nawet i ciary? Ale spokojnie… Żaden tekst nie będzie miał więcej niż siedemdziesiąt stron…

 

Kontynuując więc moją mrożącą krew w żyłach i pianę na ustach opowieść, gdy już doszedłem do wniosku, że fajnie byłoby połączyć słuchanie z pisaniem, ale nie w swoistym sprzężeniu zwrotnym, które mistrzowsko kiedyś przedstawił ś.p. Pan Stanisław Tym w skeczu o komentatorze sportowym, tylko w słuchaniu muzyki i przelewaniu na papier (jaki papier?) moich emocji z nią związanych, po pierwszych próbach sprzed lat (Przesilenie, AlterNation) i ubiegłorocznej „rozgrzewce” na łamach portalu, z którego kierownikiem ostatecznie nie było nam najwyraźniej po drodze, kolejnym, naturalnym etapem było rozpoczęcie działalności na własny rachunek. Wreszcie. I tak oto drogi czytelniku-słuchaczu spotykamy się w takim momencie. Na początek skromnie, ale takie są zazwyczaj początki.

 

Muzyka, której słucham to szczególny pamiętnik – zapis nastrojów, historii i miejsc. To jedyna w swoim rodzaju ścieżka dźwiękowa życia, od analogowych początków po współczesne, digitalne formy wyrazu. Od płyty winylowej, monofonicznej taśmy szpulowej, poprzez kasety, CD, do cyfrowego streamingu. „Bez przewijania” – to zresztą nie tylko podtytuł wstępniaka, ale moja osobista filozofia. Słucham uważnie, bez pośpiechu, bez pomijania. Bo każda nuta ma znaczenie. O jakich gatunkach będę tu pisał, jeśli zdrowie pozwoli? Odpowiem chytrze i przebiegle - o różnych. Nie ma to naprawdę żadnego znaczenia. To czysta, dobra muzyka, emocje bez filtra i bez kalkulacji. Mam więc nadzieję, że w tym moim muzycznym światku znajdziecie rzeczy ciekawe, przypomnicie sobie zapomnianą perełkę, albo spojrzycie na coś ogólnie znanego z nieco innej perspektywy.

 

Robert Marciniak

 

POWRÓT