1. pl
  2. en

1985 4AD

 

A Day    

No Words    

Stumble And Fall    

Cry In The Wind    

Over    

Stranger    

Equal Ways    

7th Time    

No Human Can Drown

01 maja 2025

CLAN OF XYMOX - CLAN OF XYMOX

Na wstępie muszę wydać swoiste oświadczenie, bo bez tego ciężko mi będzie pójść dalej. Otóż nie chcę tym tekstem nikogo urazić, a wielbicielom Clan Of Xymox ze szczególnym uwzględnieniem albumu „Medusa” narażam się niewątpliwie. Miałem onegdaj kolegę, który ze wszech miar chciał uchodzić za kogoś kontrowersyjnego, ekscentrycznego, mającego własne zdanie w każdej sytuacji, najlepiej jak najbardziej różne od tego, co mówią inni. Niestety, nie był on oryginałem, choć chętnie się tak postrzegał, a po prostu był bezdennie głupi. Został potem politykiem, albo kimś równie nieistotnym. Nieważne. Ten przypadek przywołałem tylko, abyśmy już na początku rozwiali wątpliwości – nie staram się być oryginałem za wszelką cenę. Być może jestem po prostu zwyczajnie głupi, nie znam się na muzyce w ogóle, nie umiem o niej pisać, jestem gówniarzem, który w dupie był i gówno widział, albo starcem, który powinien zakitować, a nie wypowiadać się w temacie. To, że słoń mi na ucho nadepnął, to oczywiste. To, że nie mam żadnej wrażliwości i nie rozumiem geniuszu, właśnie się okazało przy tej okazji. Można jeszcze mi wetknąć kilka „ch” złamanych i posłać parę warczących epitetów. Wszystko to zdzierżę. Nie mógłbym zdzierżyć jednego – a mianowicie napisania tekstu wbrew moim własnym odczuciom. Dlatego, aczkolwiek wydaje mi się, że zdaję sobie sprawę z fenomenu albumu „Medusa” (z naciskiem na wydaje mi się), to niewzruszenie stoję na stanowisku, że największym arcydziełem, opus magnum Clan Of Xymox jest debiut, którego czterdziesta rocznica wydania przypada w tym roku. I żeby była jasność – zdaję sobie sprawę, że nie jest to może płyta kompletna, przepełniona niepowtarzalną atmosferą, jaką otrzymujemy w przypadku drugiego krążka Holendrów. Ale geniusz debiutu polega na różnorodności. Jest w niej zawarty pierwiastek zaskoczenia, lekkiego szaleństwa, nieokiełznania i świeżości. Tego „nerwu”, który w późniejszych produkcjach grupy gdzieś się zatracił. A wszystko to jest paradoksalnie niezwykle spójne i bardzo stylowe. I to bardziej przemawia do mnie niż to, co grupa wydała później. To, że „nie znam się na muzyce” potwierdza fakt, że właściwie po „Medusie” straciłem zainteresowanie produkcjami Ronny’ego Mooringsa w różnych konfiguracjach personalnych, oznaczanymi nazwą Xymox lub Clan Of Xymox, bo do tej nazwy zresztą powrócił po pewnym czasie. To znaczy, są mi oczywiście znane, tyle, że nie wywołują żadnych większych emocji, za co zagorzałych fanów grupy przepraszam. Tak to się jakoś w życiu ułożyło. Ale za to za debiut stawiam Ronny’emu oraz oczywiście Ance Wolbert, Pieterowi Nootenowi, a także Ivo Watts-Rusellowi, który był producentem albumu, zasłużony pomnik w alejach współczesnej muzyki.

 

Płyta dotarła do mnie jakoś pod koniec 1985 roku. Jednak za chińskiego boga nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy leciała już uprzednio w radio. Bardzo możliwe. Ale możliwe też, że myli mi się z „It’ll End In Tears” This Mortal Coil, bowiem te dwie płyty w wersjach winylowych wpadły w me ręce równocześnie, właśnie jakoś pod koniec 1985 roku. Z zasłyszaną wcześniej w radyjku (chyba Piotr Kaczkowski, ale mogę się mylić) „Treasure” Cocteau Twins, stworzyły moją „trójcę wprowadzającą” w magiczny świat wytwórni 4AD Ivo Watts-Rusella. Przy tej okazji nie sposób nie wspomnieć o tym, jak wiele szczęścia mieliśmy my, ”gołodupcy” w tych ponurych czasach, mając za kumpli potomków wilków morskich. Kluczowe było to, że byliśmy owocami tzw. wyżu demograficznego, więc w jednym wielkopłytowym bloku mieszkało nas nawet po kilkudziesięciu zbliżonych wiekiem indywiduów, a przekrój „społeczno-klasowo-majątkowy” był w pełnej rozpiętości – od biedaków do krezusów. Wielka płyta i dwadzieścia lat czekania na mieszkanie robiło swoje. System działał bez zarzutu, wszyscy byli pod tym względem równi. Co prawda na naszym osiedlu był jeden blok „tematyczny” - milicyjno-wojskowy, ale to było już „za garażami”, a więc w innym wymiarze czasoprzestrzeni i nikt tam specjalnie kumpli nie miał. Przynajmniej ja takich nie pamiętam. Wracając do tematu - mechanizm pozyskiwania płyt od kolegów z sąsiedzkich, marynarskich rodzin był prosty – z każdego rejsu ojcowie przywozili kilka płyt, najczęściej 3-4 sztuki. Dwie były „na zamówienie” i była to z reguły znana już, bezpieczna klasyka do kolekcji (Queen, Deep Purple, Black Sabbath itp.), a reszta nabywana była niejako „w ciemno”. Coś z aktualnych trendów, w ramach ambitnych gatunków, rekomendowane przez sprzedawców ze sklepów w Rotterdamie, Hamburgu, Antwerpii, czy gdzie tam jeszcze ojców z Polskiej Żeglugi Morskiej, czy Polskich Linii Oceanicznych nosiło. W sytuacjach skrajnych, gdy nikomu dana pozycja nie podeszła, lądowała ona na giełdzie płytowej. Wyjazd któregoś kolegi do Gdyni, by powitać wracającego z rejsu rodziciela, wzbudzał ekscytację u wszystkich kumpli wokół. Wiadomo, najbardziej w górę skakał potomek, ale my też wiedzieliśmy, że już niedługo przegramy sobie coś fajnego na kasety. Po kilku dniach, gdy tęsknoty zmieniały swoje bieguny (tata zaczynał tęsknić za rejsem, a rodzina za tym, żeby już znów się zamustrował i jak najszybciej wypłynął w cholerę), rozpoczynało się przegrywanie płyt. Niekończące się wizyty coraz to innych koleżków z naręczem kaset pod pachą, irytowały spragnionego spokoju rodziciela. Pewnie, można było płytę pożyczyć i przegrać sobie samemu, jeśli miało się dobry sprzęt, ale siłą rzeczy koledzy z rodzin marynarskich mieli ten sprzęt najlepszy. Wszyscy ustawiali sobie więc położenie głowicy w swoich kaseciakach pod sprzęt takiego kolegi i nie było przebacz. Przy trzecim odtworzeniu tej samej płyty pod rząd, do pokoju wchodził tata z „delikatną prośbą”, żeby ściszyć to gówno. Przy piątej takiej wizycie tego samego dnia (z reguły była to sobota) już nic nie mówił, tylko zaczynał nerwowo konsumować soki. Taki system sprawdzał się mniej więcej do połowy lat 80-tych, gdy pomału nasze życiowe drogi zaczynały się rozchodzić, a więzy koleżeństwa rozluźniać. Jedni się rozjeżdżali na studia, drudzy do wojska, niektórzy się wyprowadzali na stałe. Do tego pojawiły się cykliczne audycje w radio (nawet w jakości hi-fi stereo w „Dwójce”), więc pomału ten system, choć ekscytujący „wielką niewiadomą”, odszedł bezpowrotnie do lamusa. I o ile dobrze pamiętam, to wspomniane Clan Of Xymox i This Mortal Coil były jednymi z „ostatnich Mohikanów” wspomnianego procederu. Rewelacyjnymi i rewolucyjnymi zarazem.

 

Clan Of Xymox, bo o nim dziś mowa, od pierwszych taktów otwierającego „A Day” to prawdziwy dynamit. Solidna, motoryczna baza à la New Order, chwytliwy gitarowy riff, pięknie rozpięte, atmosferyczne klawisze i dołujący, intrygujący wokal o nietuzinkowej barwie. Ian Curtis mógłby być dumny, gdyby tylko w ogóle mógł być z czegoś dumny. Mój ulubiony utwór z albumu. Potem chyba mój ulubiony z płyty, trochę „kjurczakowaty” „No Words”, z cudowną linią basu i tęsknymi „zaśpiewami” klawiszy, niesamowicie chwytliwy i urokliwy. I znów coś melancholijnie urzekającego – syntetyczne „chóry” układające się w ciekawy motyw na nieco „ultravoxowym” groovie – „Stumble And Fall”. To zdecydowanie mój ulubiony fragment. Dobra, nie będę się już wydurniał. Wszystkie utwory z tej płyty są moimi ulubionymi, albowiem nie ma na niej utworu słabego. Po prostu. „Cry In The Wind” to znów wypisz wymaluj „kjurczaki”. Gdy kilka miesięcy później ukazała się „The Head On The Door” The Cure właśnie, od razu wiedziałem, że nagram ją na drugą stronę tej samej kasety „dziewięćdziesiątki” TDK. Widocznie nie bez powodu ta strona aż do wtedy była pusta. I tak obie te płyty od tamtej pory są u mnie ze sobą nierozerwalnie złączone. Gdy już dorobiłem się odtwarzacza, a cena płyty CD przestała być śmiercionośna, kupiłem je obie w tym samym czasie z tego samego sklepu i z dumą postawiłem obok siebie na półce. Mam kilka takich nierozerwalnych par, które się w jakiś szczególny, magiczny sposób w mej głowie uzupełniają. Na przykład „Avalon” Roxy Music i „The Lexicon Of Love” ABC. Ale o tym już kiedy indziej… A tak naprawdę, jeśli miałbym wybrać jakiś najbardziej ulubiony z ulubionych utworów z debiutu COX, to w momencie gdy piszę tę recenzję, jest to „Stranger”. Zresztą, zawsze był. To jest po prostu magia w czystej postaci. Blisko osiem minut hipnotycznego, rytmicznego pochodu, w którym głos pojawia się po minutach pięciu, i to też raptem tylko na chwilę. Just walk, don’t talk. Dość upiorne i dwuznaczne zaproszenie „na spacer”, o ile nie będziemy sobie patrzeć w oczy… „Equal Ways” to kolejna czarująca ballada, zrywająca się pod koniec z nostalgicznej smyczy w coldwavowe klimaty. Czy już pisałem, że to mój ulubiony utwór? Pewnie nie, dlatego, że jest nim chyba kolejny na albumie „7th Time” z Anke Wolbert w roli głównej – jej głos i bas to motor napędowy kawałka. Album (w wersji winylowej) kończy sentymentalny, nieco ckliwy „No Human Can Drown”. Tak, oczywiście, że mój ulubiony.

 

Clan Of Xymox może nie są specjalnie oryginalni na tym albumie, ale są fantastycznymi obserwatorami i potrafili wyciągnąć to, co najlepsze z Joy Division, New Order, The Cure, by wymienić tylko te trzy zespoły, które słychać tu najwyraźniej. Ale Ronny, Anka i Pieter nadają tym pierwiastkom własny sznyt, dodają ten „nerw”, który drga od początku do końca. I nie ma znaczenia, czy mamy do czynienia z utworami dynamicznymi, czy spokojnymi. To chyba najtrafniej określa ich kreatywność, pewną różnorodność i w rezultacie świeżość. Niestety (jak dla mnie), już nigdy nie powtórzyli tego „patentu”. Powstała za to „Medusa”, płyta, która zyskała status kultowej. I choć dzisiaj recenzenci bardzo często określają debiut jako ten wtórny i przestarzały, który nie przetrwał próby czasu, to nie słuchajcie ich. Brzmi w dalszym ciągu intrygująco i porywająco. Najlepiej na przemian z The Cure „The Head On The Door”. I jest  lepszy od „Medusy”. Ale ja tam pewnie się nie znam na muzyce…

 

Gdybym w tym przypadku chciał się bawić w oceny punktowe, to dodałbym pewnie najmniej pół „gwiazdki” za okładkę. Vaughan Oliver i Nigel Grierson jako koprodukcja twórcza 23 Envelope, stworzyli jedną z najbardziej intrygujących i klimatycznych szat graficznych, jakie „przemaszerowały” przed moimi oczami.

 

Robert Marciniak

24.04.2025 r.