1973 Vertigo
Sabbath Bloody Sabbath
A National Acrobat
Fluff
Sabbra Cadabra
Killing Yourself To Live
Who Are You?
Looking For Today
Spiral Architect
"A nie ma się co tak do starości spieszyć, nawet w takich czasach. Sama przyjdzie. Ho, ho, na skrzydłach przyleci. Spodziewa się jej człowiek, a mimo to czuje się zaskoczony. Nie ma w człowieku zgody na starość. Pan młody, nie musi pan jeszcze rozumieć, jak starość uwiera. Jakkolwiek i młodość czasem uwiera. Takie już jest życie, że w każdym wieku coś uwiera. Sam siebie człowiek najbardziej uwiera."
Wiesław Myśliwski - "Traktat o łuskaniu fasoli"
Dziś świat wydaje się jeszcze cięższy niż strój C# Gibsona SG Special Tony'ego Iommiego. John Michael Оzzy Osbourne - nadworny błazen rock'n'rolla, zakręcony szaman, samozwańczy Książę Ciemności, jeden z bardziej charakterystycznych głosów heavy metalu - opuścił scenę na dobre. Zrobił to na własnych warunkach, pokazując na sam koniec wielkiego fakulca starości i chorobie. Zszedł ze sceny na zawsze niepokonany. Ozzy przez ostatnie już był lata śmiertelnie wyczerpany cierpieniem i zniedołężnieniem, które odzierało go, jak sam wielokrotnie o tym wspominał, z godności. Nie spieszył się wcale do takiej starości. Ale jego pożegnanie wspominać się będzie jeszcze przez długie lata. Finał koncertu „Вack To The Beginning” obejrzałem z otwartą paszczą, a cztery ostatnie utwory były bez wątpienia najbardziej emocjonalnym przeżyciem tego wieczoru (i nie tylko tego). Każdy z muzyków oryginalnego składu Black Sabbath stanął na wysokości zadania (Bill Ward nawet przeszedł sam siebie). Także głos Ozzy'ego, chociaż technicznie niedoskonały (nigdy zresztą przesadnie taki nie był), emocjonalnie wspiął się na absolutne wyżyny. Niestety, dwa tygodnie po tym wydarzeniu dowiedzieliśmy się, że to już nieodwołalnie po raz ostatni. Spoczywaj w pokoju, Johnie Michaelu Osbourne...
Z nazwą Black Sabbath spotkałem się chyba szybciej niż z muzyką. Jakoś tak w pierwszej połowie lat 70-tych na łamach magazynu „Jazz” a dokładniej w jego stałej, kilkustronicowej rubryce „Rytm i piosenka”. Jak dziś pamiętam, była to relacja z koncertu grupy, w której pojawiło się mrożące krew w żyłach i pianę na ustach szalenie ekscytujące mnie określenie „najciężsi z najcięższych”. Dzięki mojej starszej Siostrze i jej kolekcji taśm szpulowych, byłem niemal na bieżąco i miałem już niewątpliwą przyjemność poznać takie kapele jak Deep Purple, Led Zeppelin, Jethro Tull, Iron Butterfly czy Grand Funk Railroad. To były zdecydowanie moje klimaty. Może nie wszystko mnie przekonywało od razu, ogarniętego w dalszym ciągu bezwarunkową miłością do melodyjności i lekkości The Beatles, ale wiadomo - kropla drąży i tak dalej. A tajemniczy zespół z Birmingham o intrygującej nazwie grał podobno jeszcze ciężej od wszystkich wymienionych razem i pewnie z osobna także, jak to sugerował recenzent „Jazzu” w swoim tekście. Moja wyobraźnia kreśliła sceny z koncertu na którym dzieją się rzeczy czarodziejskie i magiczne, a wszystko to przy dźwiękach, które rozjeżdżają niczym walec. Zrządzeniem losu, lub raczej sił ciemności, dwa, trzy dni po lekturze „Jazzu” usłyszałem w radio (chyba była to „Мuzyczna Poczta UKF” w Trójce, ale głowy nie dam) tytułowy utwór z ostatniej ich wówczas płyty zatytułowanej „Sabbath Bloody Sabbath”. Zamarłem... Obłędny, ciężki riff i głos wokalisty, który ciął przestrzeń niczym ostry nóż. Momentalnie więc, nagle i nieodwołalnie, moim ukochanym zespołem został Black Sabbath, a polowanie na ich nagrania przybrało w krótkim czasie obsesyjny wręcz charakter. Gdy w końcu trafiłem w moment i nagrałem na taśmę „Sabbath Bloody Sabbath” poczułem się spełniony. Faktycznie, tak brzmią najciężsi z najcięższych. I chociaż od tamtej pory wielokrotnie przekraczano kolejne granice ekstremy, przy których utwory Black Sabbath brzmią dziś jak niemalże relaksacyjne kołysanki, to w dalszym ciągu pierwszych pięć płyt to dla mnie absolutny geniusz i kanon „łojenia”. Potem bywało już różnie, ale do „Sabbath Bloody Sabbath” włącznie, wszystkie albumy Black Sabbath to swoiste symfonie ciemności, rozpaczy i odkupienia. Dziś, po odejściu Ozzy'ego to również jakaś część elegii, w której każdy riff wybrzmiewa jak dzwon na cześć Księcia Ciemności.
Ozzy Osbourne dołączył do zespołu po tym, jak jego ogłoszenie „Ozzy Zig needs gig - has own PA" („Ozzy Zig szuka występów – ma własny sprzęt nagłaśniający”) w sklepie muzycznym w Birmingham zauważyli dwaj dżentelmeni szukający wokalisty do swojego zespołu - gitarzysta Tony Iommi i perkusista Bill Ward. Iommi'emu ksywa „Ozzy Zig” skojarzyła się z dawnym kumplem ze szkoły. Jak wspominał potem w swojej autobiografii „Iron Man”, na początku szczerze wątpił, czy to ta sama osoba. Pamiętał go jako lekkiego przymuła (młody Ozzy zasłynął swego czasu w środowisku drobnych złodziejaszków dokonując włamania do sklepu w rękawiczkach bez palców, będąc szczerze przekonany, że w ten sposób nie zostawi odcisków) i nie sądził, że potrafi on śpiewać, a w dodatku może posiadać coś tak cennego, jak własny sprzęt nagłaśniający. Na szczęście jego wątpliwości zostały rozwiane bardzo szybko (no może poza tym lekkim przymuleniem, które zostało Ozzy'emu już na zawsze). Black Sabbath byli jednym z tych zespołów, w których dyskografię wszedłem „w trakcie” i to zdecydowanie w najlepszym momencie. Zacząłem polować więc na wszystko, co nagrali do tej pory, jak również czekać z utęsknieniem na to, co mieli jeszcze nagrać. Momentem kluczowym był właśnie „Sabbath Bloody Sabbath”. Od pierwszego riffu otwierającego utwór tytułowy, płyta dała się poznać jako najbardziej chyba demoniczny album grupy. Gitara Tony'ego Iommiego, zazwyczaj tnąca prostymi akordami jak sztanca w prasie 😉, tutaj staje się wysadzanym klejnotami sztyletem - wciąż śmiercionośnym, ale bardziej finezyjnym i ozdobnym. Linie basu Geezera Butlera wiją się jak tajemniczy dym wokół perkusji Billa Warda, który z niemal jazzowym feelingiem napędza całą machinę, podczas gdy głos Ozzy'ego - ostry, wyzywający, zawsze na granicy jakiegoś pęknięcia, czy niemal rozpadu unosi się nad tym wszystkim jak nawiedzony duch. No i pojawiły się moje ukochane syntezatory. Nie jakieś nieśmiałe próby, jak na poprzednich albumach (zwłaszcza „Vol.4”), ale w pełnoprawnym zakresie, nadające brzmienie i budujące konstrukcję utworów swoimi riffami. Tony Iommi w swojej autobiografii „Iron Man” wspominał: - „Rick Wakeman zagrał na albumie w kawałku „Sabbra Cadabra”. Nie chciał przyjąć za to żadnych pieniędzy, więc zapłaciliśmy mu piwem. Zawsze dobrze się z nim bawiliśmy. Pod koniec tej piosenki Ozzy zaczyna mówić coś w stylu „wsadź jej to w dupę” i tak dalej, oczywiście tylko dla żartu. Te wulgaryzmy nie miały trafić na album, ponieważ kawałek miał skończyć się długo przed tym, jak Ozzy zaczął wygłaszać te swoje tyrady. Ponieważ jednak grał tam Rick, zarówno na Minimoogu, jak i na fortepianie, pozostawiliśmy wszystkie jego partie do samego końca. Potem pomyśleliśmy, że zostaniemy ukrzyżowani za wydanie albumu z tymi wszystkimi bluzgami, więc nałożyliśmy na to phaser, żeby nie można było zrozumieć co Ozzy mówi. Ale wszystkie te wulgarne słowa są tam, tylko trochę pomieszane”. Geezer Butler dodaje: „Kiedy pisałem tekst, chodziło mi o dziewczynę, z którą wtedy się spotykałem. Ale ponieważ nagrywaliśmy w studio, które zajmowało się też dubbingami do niemieckich filmów pornograficznych, słuchaliśmy czasem tych taśm. Ozzy wymyślił całą tę sprawę z pornografią w „Sabbra Cadabbra” z tego właśnie powodu. W pewnym momencie po prostu zaczął śpiewać to samo, co chwilę temu mówili lektorzy 😉”. A co do syntezatorów, to na płycie poza Wakemanem zagrał na nich sam Osbourne. „Ozzy kupił syntezator Mooga. Był to chyba najwyższej klasy model, ale Ozzy nie bardzo wiedział, jak go obsługiwać. Sam zresztą nie wiem, kto mógłby to zrozumieć. Dla mnie wydawało się to naprawdę skomplikowane. Ale Ozzy'emu udało się wydobyć z niego jeden dźwięk i zaraz potem wymyślił riff do „Who Are You?”. To zadziałało naprawdę dobrze. Ja tylko dodałem fragment fortepianu w środku tego utworu”. - znów fragment wspomnień „Iron Man” Iommi'ego.
Black Sabbath odpowiedzialni są za powstanie i rozwój heavy metalu, gatunku muzyki, któremu jestem wierny nieprzerwanie do dziś, a z grupą z Birmingham kojarzy mi się też wspomnienie o szczególnym rodzaju wspólnoty, jaka wykształciła się w kilku chłopakach z liceum. Otóż fascynacja naszego kolegi S. z klasy mat-fiz tymże zespołem była tak ogromna, że postanowiliśmy wspomóc go w zrealizowaniu marzenia, czyli w zdobyciu całej dyskografii na płytach. Oszczędzaliśmy razem z nim, dzieląc się obiadami na stołówce oraz krojąc fajki na pół do lufek. Dzięki temu mógł przeznaczyć w całości kieszonkowe i pieniądze na wykupienie obiadów na zakup płyt. Co kilka miesięcy szliśmy cała grupą na giełdę płytową i uczestniczyliśmy w mistycznym obrządku zakupu winylowego LP Black Sabbath kładąc na stół owoc wyrzeczeń w postaci zmiętych ówczesnych stówek i pięćdziesiątek, sowicie obsypanych garścią "blach" o nominałach 10 i 20 zł. Oczywiście wszystkie płyty mogliśmy sobie od niego potem pożyczyć i przegrać na kasetę. Ech, kiedyś to było 😉Nie, no żartuję sobie oczywiście. I to boleśnie... Chociaż... jest takie powiedzenie, że kiedyś nic nie było, ale wszystko było, a teraz jest wszystko, ale nie ma nic. I chyba coś w tym jest 😉.
Podsumowując ten tekst, napisany w hołdzie dla Ozzy'ego, "Sabbath Bloody Sabbath" to bezdyskusyjnie arcydzieło ciężkiej muzyki, dzieło mrocznego, nawiedzonego piękna, które urzeka do dziś. Dzięki innowacyjnej na tamte czasy produkcji (początki cyfrowej obróbki dźwięku), złożonej strukturze utworów i prowokującym do myślenia tekstom, album jest obowiązkową pozycją dla fanów cięższych brzmień. Zresztą nie tylko, bo niezależnie od tego, czy ktoś jest wieloletnim fanem Black Sabbath, czy dopiero odkrywa ich muzykę, "Sabbath Bloody Sabbath" to album, który pozostawi słuchacza oczarowanym i żądnym większych wrażeń. Więc kimkolwiek jesteś, zgaś wieczorem światło, zapal świeczkę, podnieś czarę z jakąkolwiek „trucizną”, którą lubisz sobie czasami sączyć i puść tę płytę głośno. Niech riffy Iommiego dudnią jak dzwony, niech bas Geezera strząsa kurz ze szkieletów, niech talerze Warda bryzgają jak woda święcona na przeklęte groby bezbożników. I niech Ozzy - zniszczony, ale i niezłomny – zawyje potępieńczo jeszcze raz o wszystkich tych rzeczach, które tylko on mógł sprawić, by wybrzmiały tak dosadnie.
"Looking for today... but yesterday is still here"
Robert Marciniak
21.09.2025